piątek, 19 lipca 2019

Naprzód i do pełni sił

Siedzę dziś już ostatni dzień tu w pracy. Czuję się nawet w porządku, tak w ogóle. Nie pogorszyło mi się nic drastycznie przez ostatnie dni, tylko momentami jest mi gorzej, ale też bywa mi lżej momentami - ogólnie jest znośnie. A najważniejsze, że wierzę, że będzie lepiej, znowu całkiem normalnie ze mną.
Dziś poznamy wynik, czy Dominik dostał się na studia. Mnie na anglistykę tu przyjęli. Będzie dobrze wszystko, na pewno.
Jutro idę na ten koncert Pink i to też super. Na pewno będzie świetnie.
A później już tylko szykujemy się na wyjazd - posprzątamy, pakujemy się i do Holandii. Tam w pracy też na pewno będzie spoko. Dałam radę rok temu, to teraz też na pewno dam, a jeszcze będzie ze mną mój ukochany.
We wtorek zahaczymy jeszcze o dom, nakupimy prowiantu (na prowincji, wiadomo, taniej) i wtedy w środę kierunek - Niderlandy.
Z brzuchem nic mi się nie pogarsza ani nie boli, cały czas jeśli już, to mam niezmieniające się dolegliwości. Więc liczę, że nic mi się nagle nie stanie i nie pogorszy, tak samo mojemu Dominikowi. Nic nam nie będzie. Będzie fajnie za granicą, zarobimy dobry hajs i na spokojnie wrócimy sobie do Warszawy.
W międzyczasie przecież już biorę leki i z głową też pewnie będzie coraz lepiej, to tylko kwestia czasu. A potem i tak już mam wizyty poumawiane na październik i też będzie już wszystko dobrze, jak wrócimy zza granicy.
Nie ma co się przejmować jakimiś drobnostkami czy chwilowymi pogorszeniami. Zawsze przecież daję sobie z nimi radę! Nawet, jak w jakimś momencie jest trudniej, to wiadomo, że będzie już tylko lepiej! A ja na pewno będę silna cały czas i nigdy się nie będę poddawać.

środa, 10 lipca 2019

Przemożenie niedobrego

Dominik jest takim skarbem. Wspiera mnie bardzo, poprawia humor, okazuje tyle miłości. Kocham go bardziej niż wszystko w życiu.
Odkąd jesteśmy razem spotkało nas już trochę trudności, ale to przez to, że dopiero wchodzimy w dorosłe życie, wszystko jest nowe i trzeba przez to przebrnąć. Po każdej burzy wschodzi słońce, po każdej nocy wstaje dzień.
Mimo to uważam, że cudownie nam ze sobą. Nawet mimo tych przeciwności losu cały czas mamy siebie nawzajem i to jest najważniejsze. Poza tym, były nawet sielankowe okresy, jak wtedy, gdy jeszcze jeździłam do niego na Ursynów, pojechaliśmy na majówkę na Podlasie albo gdy przez parę dni miał tu auto służbowe, którym jeździliśmy po Warszawie i byłam jeszcze szczęśliwsza.
Dominik wie, że ja brałam te leki. Nie opowiedziałam mu na samym początku znajomości, tylko po jakimś czasie, już nawet mieszkaliśmy razem. Wiadomo, trudne to było dla mnie i żenujące, że musiałam się leczyć, ale teraz już on wie o wszystkim. Tak się cieszę, że to rozumie i akceptuje mnie, i wspiera mimo wszystko. Kocham go najbardziej na świecie.
A weszłam tu napisać, bo od jakiegoś tygodnia powracają mi objawy tego cholerstwa. Jakby to samo sprzed czterech lat, zanim nawet zaczęłam pisać tego pamiętnikowego bloga. Wtedy, co na wiosnę przed maturami tak mnie zmogło okropnie. Też zaczęło się tak nieuchwytne, nie nagle, po prostu z dnia na dzień zaczęłam zauważać, jak dziwnie i dziko się czuję. Wtedy to był jakoś koniec marca, 21 czy coś koło tego - i miałam paranoję potem ponad cały miesiąc, a nawet w trakcie matur nie czułam się jeszcze dużo lepiej.
Mimo to jakoś mi to złagodniało, z mamą się najezdziłam po różnych lekarzach, terapeutach - ja to wspominam jako nieudane próby, specjalistów w ogóle nie trafiających do mnie, ale jednak lepsze to było niż nierobienie niczego, żeby mi pomóc.
Wtedy w październiku zaczęłam studia i był to trochę skok na głęboką wodę, bo Toruń - daleko od domu, zdana sama na siebie, pchnięta w dorosłe życia. Okazało się to jednak za wiele dla mnie, pewnie że względu właśnie na te niedawne perypetie ze stanem zdrowia. Wytrzymałam niecałe półtora miesiąca i zrezygnowałam ze studiów, z głową o wiele mi się pogorszyło, bo ledwo mogłam wyjść z akademika ze swojego łóżka, tak, jak wcześniej ledwo mogłam ruszyć się z domu. Wróciłam tam niestety i kolejne pół roku spędziłam też w bardzo złym samopoczuciu, w zasadzie już nie potrafiłam bronić się przed tym obciążającym stanem umysłu i somatycznymi objawami (które w tej chwili również są najgorsze do zniesienia).
To, co się później stało, czyli że trafiłam na bardzo dobrą psychiatrę i zaczęłam się leczyć antydepresantami, okazało się cudowne w skutkach. Leki zaczęłam brać w sierpniu, na początku może i miałam jakieś uboczne objawy typu nasilone zawroty głowy, ale zaczęło to jednak ustawać, a ja w październiku już mieszkałam sama we Wrocławiu i studiowałam.
Z tego okresu mam już wpisy tutaj, to w sumie nie muszę się teraz powtarzać i wspominać, można po prostu do nich zajrzeć.
To tak słowem genezy. Przez 2,5 roku brania tej paroksetyny z pregabaliną czułam, że wróciłam już zupełnie do normalności i to naprawdę był cud, na jaki bym wcześniej nie liczyła. Nawet po odstawieniu leków teraz w połowie marca, choć chwilowo mi się pogorszyło, przez kolejne trzy miesiące dalej było normalnie.
Martwi mnie to, że tak z dupy powróciły mi te objawy. Zwłaszcza że psychicznie naprawdę czułam się spoko już ostatnio, i dalej jest wszystko w porządku - mam Dominika, jestem z nim razem, radzimy sobie. Ale to tak, jak i on ma, że wie, że wszystko jest w porządku, a mimo to jemu też bywa smutno i wszystkiego dość. Serio chciałabym, żeby to wystarczało, że jesteśmy szczęśliwi ze sobą i wtedy nie będziemy już mieli z niczym innym problemów! Czemu tak nie jest...
I tak mam wrażenie teraz, że jednak znoszę to lepiej niż kiedyś, ale to niewielkie pocieszenie - i tak nie chcę mieć żadnych nawrotów ani objawów tej wstrętnej choroby. Nawet, jeśli i tak będę sobie dawać radę, to potrafi to być takie ciężkie, że i tak czuję, jakbym przegrywała. Dlatego właśnie ostatni tydzień też się najeździłam po lekarzach, porobiłam różne badania i zaczęłam znowu brać leki. Na razie to tylko przeciwlękowe zapisane przez rodzinnego, a wcześniej antybiotyk, który mi przepisali na SORze na brzuch. Bo wszystkie badania wykluczyły jakieś nieprawidłowości, okazało się, że to jednak nie wyrostek, a raczej coś z jelitami. Jeszcze trzeba by zrobić kolonoskopię, żeby zbadać to dokładniej, ale na razie nie robiłam jej. Zwłaszcza, że nic mi się nie pogarsza, nie boli, i podejrzewam, że ten dyskomfort w prawej części brzucha, wzdęcia jelit, problemy trawienne i brak apetytu (trudno mi coś przełknąć, jakbym się czuła gorzej, kiedy jem albo piję, jakby zaciska mi się przełyk i żołądek) to też są te objawy somatyczne związane z nerwicą. Bo jednak bywa, że łagodnieją mi, że się uspokajam trochę i wtedy czuję się lepiej, to i brzuch mi tak nie doskwiera. A te zaburzenia mogą dawać takie objawy właśnie przez te nawroty nerwicy...
Podejrzewam to też dlatego, że może skumulowały się na mnie jednak czynniki, które raczej zignorowałam: że od jakiegoś czasu ta praca mnie męczyła psychicznie, bo jej nie lubiłam i narzekałam, zdarzało się, że z Dominikiem mieliśmy spiny (w sumie o drobnostki i niczego to między nami nie popsuło, ale jednak mogłam zlekceważyć, jak obciążające nerwowo może to się dla mnie okazać), albo nawet to, że dużo się najezdziłam ostatnio, to do domu, to do Wrocławia, a jeszcze były takie upały. I przede wszystkim: zmartwienia... Za dużo się ich może nagromadziło, bo praca, pieniądze, zdrowie, tyle już różnych rzeczy. Chyba szczególnie to, jak Dominika ostatnio bolało serce i ja się o niego martwiłam, a jeszcze w nocy mu było gorzej, mówił już że ma dość, a ja się bałam, że coś sobie zrobi. To było straszne i dostałam takiej histerii, że płakałam i się nie mogłam uspokoić. W końcu niby zasnęłam, ale jak teraz pomyślę, to mogła być już przesada i stąd ten rozstrój nerwowy w następne dni.
Miałam tak, że w piątek 28 czerwca był taki epizod w pracy, że mi było gorzej przez te zawroty głowy. Ale potem sobota i niedziela, Dominika urodziny, było dalej normalnie. Dopiero w poniedziałek pojechałam do tego Wrocławia i podróż męcząca w obie strony, do tego głowa mnie rozbolała, a jeszcze w międzyczasie Dominik z domu dał znać, że go to serce rozbolało. Potem jak wróciłam to ten cały dzień po przychodniach, i wtedy w nocy tak już źle było. Ja później poszłam do pracy, dzień, drugi, ale już niestety zaczęły mi się dawać we znaki te okropne somatyczne objawy.
Chwilami się czułam trochę lepiej, jakby mi miało jednak przejść, a tu znowu gorzej i nieznośnie, i tak do tej pory... Wczoraj rano jeszcze się czułam w miarę ok, poszłam sama na miasto, coś tam załatwiałam, ale po południu pogorszyło mi się i to najgorsze, że praktycznie bez przyczyny - akurat byłam z Dominikiem w galerii i poszliśmy coś zjeść. Tak mi było ciężko, jak wracaliśmy autobusem do domu, i potem w samym domu jak już siedziałam - okropne, że niby nic się nie dzieje, a ja mam takie zaburzenia z głową, nie mogę sobie nagle poradzić. Dlatego tak się bałam, jak ja dam radę do pracy dziś pójść; 4 dni już miałam wolnego i nawet dziś rano jeszcze obawiałam się bardzo, że po prostu nie dam rady.
A jednak tu przyjechałam, siedzę sobie spokojnie i chociaż jest ciężko dalej, to chociaż w miarę stabilnie i nie dzieje się nagle nic strasznego. To już duży plus...
Lek ten na głowę też zaczęłam brać dopiero wczoraj, w nocy tak mi było źle i nie spałam, ale mam po prostu wielką, ogromną nadzieję, że ten lek mi zacznie pomagać i wrócę całkiem do normalności. Bardzo chcę, żeby mi to wszystko złe całkiem przeszło i żebym znów czuła się zupełnie spoko. Bardzo, bardzo w to wierzę i będę się starać, żeby tak się stało!