Od wczoraj znów w Brabancji. Ja sama czwarty raz, z Dominiczkiem trzeci. Taki tam powrót na stare śmieci. Zakwaterowanie niestety na stodole, czyli gorzej, niż rok temu, a podobnie, jak przed dwoma laty. Póki co godzina policyjna po dwudziestej pierwszej, pogoda deszczowa i nie za ciepło, towarzystwo na domku lepiej przemilczeć, a w sklepach oczywiście maseczki, odstęp, wózek na jedną osobę, w dodatku w dobytkach typu Action obowiązuje rezerwacja i dzisiaj przez to nas tam nie wpuścili. Czyli ogólnie nieciekawie i czasy wciąż ciężkawe. Ale i tak jest lepiej niż w Warszawce i generalnie w Polsce. U rodziców teraz jeszcze było w miarę fajnie, ale tam to też odwiedzić raz na jakiś czas, a nie mieszkać. A w Holandii od razu lepiej, lżej, przyjemniej. Mimo, że warunków obiektywnie nie mamy za fajnych - na pewno podlejsze niż dla przeciętnego Holendra. Ale ja tam obrałam podejście, że ciepło jest, prywatność jest, łóżeczko, lodóweczka, łazieneczka - na głowę nie kapie, dupy nie zawiewa, do gara jest co włożyć - i mogę odetchnąć od tego uciążliwego, dużego miasta i irytującej polaczkowatości. Jako tako, bo i tu się rodacy kręcą, ale atmosfera obczyzny działa na mnie nieco kojąco po tym klepaniu biedy w nieznośnej stolicy. Dominiczek trochę kręci nosem, że dziwnie, niby fajnie, ale jednak mm Warszawa, czego ja nie mogę powiedzieć, bo nie tęsknię. Za Warszawą, naprawdę, wcale. Nie, żebym się też jakoś wzbraniała i nie brała pod uwagę powrotu, bo może i - za rok i trochę. Ale teraz cieszę się tą odmianą, czuję perspektywę lepszego i pośród zmartwionek pozostaną mi tylko odbębnienie licencjatu, zaliczenie uniwerku w kibini mater, odstawianie tabletek no i nauka tego holenderskiego. A tak to praca, żarcie, spanie, sprzątanie, granie. Szczebelek po szczebelku, po drabince, do przodu.