Co tu robić?
Chyba prawda, że jaki pierwszy dzień nowego roku, taka cała jego reszta. Ten rok zaczął mi się chujowo, płaczem, kłótniami i beznadzieją. I ta chujnia się utrzymuje, a momentami nawet pogłębia.
Co by dodać coś nowego od poprzedniego wpisu, to oprócz ustania moich bólów brzucha i naprawieniu samochodu, wszystko inne jest spierdolone. Pracodawca jebany dalej nas jawnie oszukuje, bo wie, że go nie możemy ruszyć. Wypłata za niska, odciągnięte za nic urlopowe, niepoliczone chorobowe? Tak, i co z tego, co nam zrobicie? Pójdziecie do sądu, ha ha? proszę bardzo.
Oczywiście, że powinien to rozstrzygnąć sąd, a jebani oszuści i złodzieje powinni dostać po dupie i wypłacić nam rekompensatę. Ale to tylko łatwo powiedzieć. W praktyce to i tak jest niemal niewykonalne, i szkoda. Ile by trzeba mieć siły i czasu, żeby się z tymi skurwielami użerać. A my zaraz wyjeżdżamy w pizdu z powrotem do Polski, oboje i tak nie mamy już siły ani nerwów, ani w ogóle zdrowia. Całe to użeranie się i tak na marne. Ja pierdole.
Zgłaszanie tego komukolwiek też nie jest takie proste. Owszem, zgłoszone zostało, sprawa jest jasna, ale za jakąkolwiek pomoc prawną trzeba płacić i trzeba by tu siedzieć z uporem w Holandii i przez najbliższy nie wiem, rok, użerać się dalej z tymi chujami. Ale czy gra jest warta świeczki? Naprawdę, trzeba by mieć dalej nerwy, siłę i motywację do tego. My walczymy już kolejny miesiąc, gówno z tego mamy, tylko namęczyliśmy się i znięchęcili, a jebane N***o dalej pozostaje bezkarne. Chuja z nimi idzie załatwić.
Żeby jeszcze nie było za łatwo, to jeszcze doszło ciąganie się po lekarzach, mozolne kontakty z zusem, z urzędami, jeszcze z tym związkiem zawodowym, no i wciąż z bezczelnym, zasranym pracodawcą. Dzień w dzień tylko kupa stresu, urwanie dupy, dziesięć spraw do załatwienie NA RAZ - i wszystko pod górkę, nie, że ktoś łaskawie pomoże i poda rozwiązanie na tacy.
NA DOMIAR ZŁEGO licencjat, który to już-już miałam bronić na dniach, oczywiście obrócił się w gówno, bo ZNOWU okazuje się NAGLE że brakuje jakiegoś wymogu. Mimo, że dopytuje się człowiek od ponad roku, dopomina się, mailuje do nich i wypytuje. Nie dalej jak w lutym upewniałam się, czy wszystko już zaliczone tip top - tylko obrona pracy. Tak, wszystko ma pani zaliczone, w usosie wszystko odhaczone. Aha, uff. Wtem jeb, 30 czerwca - o kurczę, jednak nie ma pani certyfikatu B2, ups, hehe - a to pani czeka na wrzesień. I TAKI CHUJ. A już bym to miała z głowy.
A gdzie w międzyczasie rekrutacja na magisterkę? - też teraz nie mogę, bo licencjat jeszcze nie zaliczony. I załamuj tu się znowu, wyjaśniaj, dopominaj, wszystko do dalszego wykopywania sobie grobu takimi nerwami. Naprawdę, słowo daję, nie ma chyba dnia ostatnio, z dwa tygodnie już pewnie będzie, żebym nie miała myśli samobójczych. Wiem, jak te dwa słowa brzmią, ale jak to inaczej sformułować - niestety, to się właśnie dzieje. Totalna beznadzieja przytłaczająca. Choćby się człowiek zesrał, to ciągle ma pod górkę, chuj w dupę i wiatr w oczy. Im dłużej to trwa, tym gorzej. Żeby jeszcze jakiś problem się rozwiązał, coś człowieka odciążyło - to nie, jeszcze więcej nawalone na barki.
To nie jest ani sprawiedliwe, ani w ogóle normalne, żeby los się tak upierdolił na bogu ducha winnego człowieka. Tyle notorycznej udręki na jednej jednostce ludzkiej. I na mnie, i na moim. Naprawdę idzie się zajebać. Już niemal zaczynają mnie przekonywać te myśli - ta chujnia się nie skończy, pierdol to, idź się powieś albo utop w mętnym jeziorze. Resztki optymizmu przed tym ustrzegają. Ale chuj wie, czy to się wreszcie tak nie skończy, bo bardzo mało brakuje.
Tylko tylę mogę powiedzieć w takich chwilach, że życie jest przejebane i W CHUJ niesprawiedliwe, i chuj wszystkim w dupę niech świat płonie. Rzygam i mam dość.