Byłam już na dwóch wizytach u świetniej pani doktor, imieniem Ewelina, a inne jej plusy to miła aparycja, kompetencja i dobra aura wyrozumiałości i empatii. Przepisała mi tabletki, nie dzieje mi się póki co po nich samo dobre, ale i tak są lepsze od recepty poprzedniej grubej z twarzą białego Morfeusza. I zaświadczenie owo nawet dostałam, zalecenia i słowo otuchy, gorzej było jeno tam na miejscu, gdzie z lekka opryskliwa pracownica wyraziła się z przekąsem, że na komisję będę musiała czekać ze trzy miesiące (aż miałam wrażenie, że jeszcze dopowie, że "co ja sobie niby myślałam?", ale nie dopowiedziała, minę tylko miała w ten sposób wymowną).
Tak więc zmora załatwiania tego całego trybu eksternistycznego znów zgęstniała nade mną ociężałym, burzowym nimbem, choć pani moja doktor pokrzepiła mnie nieco na duchu, takoż i mnie pozostaje weń wierzyć, cóż bowiem innego? I w jakiż już język popadam! O tak, Sapkowski, potem Pratchett... Trochę wybiórczo, niemniej bardzo dobrze mi się czyta. Tylko dokończę Wolnych Ciut Ludzi i mam nadzieję, że w końcu będzie Krew elfów w bibliotece.
Troszkę też miałam ostatnio załamkę i koszmary wizjonerskie względem tego mieszkania u pani Alicji, no i też widmem diet moich i macek samozaparcia i przedsiębiorczości w stężonym napięciu, zdawałoby się, oczekiwanych od mojej skromnej osoby. Tymczasem chociaż urwał się już od tych wakacji nad morzem ów nieszczęsny kontakt, który i tak rodził był więcej wahań i niezręczności nad jakąś konstruktywną perspektywę. I drobna, bezsensowna w sumie gorycz niknie przy uldze związanej z taką ciszą. Tak więc - jest dobrze. No, oczywiście nie wiem, ale tak stwierdzę, skoro przy czymś w końcu powinno się pewnie obstanąć, miast wić się jak bezkręgowe dysmózgowie.
No i jadę tam już w sobotę! Może nawet z sister, nie tylko z mamą! Na jeden wieczór, gdyż w niedzielę urodziny babci, a potem mam badania krwi czy coś tam, no i ten rezonans, i w międzyczasie jakiś dentysta misternie wplątany, także tego. Zresztą, przecież napiszę to pewnie na bieżąco. Może.
I sprawa ostatnia, czyli złapałam absolutną fazę na Alecię. Faza to osobliwa, nie wiem nawet jak ją określić tak definitywnie. Ale scrobble jednak coś mówią same za siebie. No i odczucia moje - przecież jeszcze więcej. A wodą na ten tryskający brokatem młyn był, rzecz jasna ogień. Znaczy się, cudowna Just Like Fire, która to tak ciągle leciała na wczasach na Esce, żeby nie wyszedł mi jakiś oksymoron z tamtego zdania! Ale zamieścić bym mogła oprócz niej którą bądź jeszcze, jak dobrze właśnie, że wachlarz ten tak miło się dla mnie rozwinął!
Podejrzewam, że chyba głupieję strasznie. Jednocześnie mam wrażenie, że przecież nic się nie dzieje. A Alecia świetnie tańczy sobie na początku tego teledysku. Od razu udziela mi się ów pierwaistek szczęścia i zrozumienia całej piosenki, o czymkolwiek by ona nie była w jej niepowtarzalnym wykonaniu!