"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur
niedziela, 24 maja 2020
W chwilach kiedy po prostu mam dość i chce mi się umrzeć
To prawda jest kurwa taka, że tylko i wyłącznie muzyka jest w stanie choć trochę mnie uspokoić i dodać nadziei. Choćby nie wiem ile człowiek się łudził, że to drugi człowiek jest najważniejszy. Widocznie nie w moim kurwa przypadku. Naprawdę. Jak miałam jeszcze tylko muzykę, a było to wspaniałe, to ja i tak tęskniłam za czymś wspanialszym, że miłość, związek, rodzina, szczęście. A gówno. Wychodzi, że to wszystko jest tak zprozaizowane, że tylko rzygać się chce, i jeśli szczęście, to tylko w jakichś wyjątkowych, beztroskich chwilach, których to zjebane, prawdziwe życie oszczędza. A muzyka jest zawsze wyjątkowa, zawsze jest dla mnie, i kurwa dlatego jest idealna. Widocznie lepiej być oderwanym od rzeczywistości niż szukać jakiegoś pocieszenia w tej spierdolonej, żałosnej kurwa rzeczywistości, i jeśli już, to naprawdę nic innego jak muzyka jest w stanie przekonać mnie, że może jeszcze warto trochę pożyć. Jedno tylko jest w tym najsmutniejsze, że nie można ciągle piosenkami żyć i trzeba powracać do tej chujni rzeczywistej codziennej.
poniedziałek, 11 maja 2020
Rezygnacja
Przymus wiary
Jak znaleźć mobilizację?
Skąd czerpać siłę i chęci?
Potyczka z samą sobą / własnym wnętrzem
Cena poświęconego czasu
sobota, 2 maja 2020
Wróżenie z nadszarpniętego ścięgna
Trochę pomarudzę. Ale tak w granicach tolerancji.
Studia, studia studia - jak mi się nie chce. Jak bardzo nie chce. Najbardziej to mi się nie chce czytać tych wierszy i innych wypocin na te zajęcia amerykańskie, i potem jeszcze je omawiać, no tak jakoś one mnie nie obchodzą. Tak samo tych rzeczy o Sherlocku, może i to jest ciekawe, ale i tak nie zajmuje mnie jakoś bardzo i też nie chce mi się ślęczeć nad czytaniem, oglądaniem i potem recenzowaniem tego. Niech zgniję, nie chce mi się. A już najbardziej ze wszystkiego to mam w poszanowaniu ten kurs o historii protestantyzmu, na gwizdek ja się na to zapisywałam, matko bolesna. Co jak co, ale do tej pory wymęczyłam tylko jakąś jedną response do jednego tematu i ni cholerny nie mogę się zebrać do nadgonienia materiału z tego dziadostwa. W dodatku po miesiącu dostałam mocno doczepliwego maila z oceną na trzy plus, co w ogóle mnie już zniechęciło. Są tam jeszcze jakieś męczyprzedmioty typu składnia, gdzie też trzeba czytać jakieś nudy i potem bawić się w ćwiczonka, ale to jeszcze nie jest najgorsze. Zdarzą się, owszem, jakieś zagadnienia naprawdę z dupy że nie lza rozkminić i np z jakiegoś przechuj trudnego gównoquizu dostałam marne 50 parę procent, ale generalnie idzie te syntaksy strawić. Tak samo historię jęz ang, wcale to nie jest takim piekiełkiem (h.e.l., hehe) jakby się wydawało. Bywają też trudne orzechy do zgryzienia, ale dramatu nie ma. Co tu jeszcze, a no jest ten wykład z filozofii, którym też od początku semestru nie zainteresowałam się ani na mgnienie oka, albo akademickie pisanie, które choć nie najtrudniejsze, to jednak też mnie nie zachęca perspektywą mozolnego wpykiwania na klawiaturze treści eseju, o którym do tej pory mam dość niejasne pojęcie i szczere pisać mi się go w ogóle nie chce. Jeszcze jakbym mogła tak od siebie z serca pisać to luz, ale jak co rusz trzeba na siłę wciskać te cytaty, odniesienia, przypisy i inne treści naukowe to trochę już rzygać się chce.
Pierdzielę to. Ale dosłownie to nie mogę, bo ile razy można spalać te przeklęte studia na panewce. Jakbym teraz tak machnęła ręka, to amen w pacierzu, już bym definitywnie musiała poszukać sobie jakiejś innej drogi w życiu niż to zamierzone zostanie tłumaczem. Dalej nie wie nikt, czy to dojdzie do skutku, ale innego pomysłu i tak nie mam.
No tak, można by napisać książkę, ale niestety moja motywacja i wena pod tym kątem jest praktycznie martwa. Lepsze to zawsze od pisania akademickiego, pewnikiem, ale i tak musiałoby trzymać się pewnej formy, spójności, chronologii, konsekwencji i takich tam. Zbyt sflaczałą i zgnuśniałą mam dupę teraz, aby ją mocno spiąć do tak górnolotnego przedsięwzięcia.
Poza tym, boli mnie ząb - w zasadzie dwa przednie, a w zasadzie to wszystkie prawie, ale te jedynki górne najbardziej. Od dawna już je mam ukruszone i nadwyrężone, a teraz doszło dodatkowe podrażnienie i jeden w ogóle jakby mi nadpękł. No pięknie.
Okulary dalej noszę te stare rozdupcone zarysowane, przymocowane teraz na nić, taśmę i wykałaczkę. Trzyma się jakoś, by wyrazić to klasykiem: chujowo, ale stabilnie.
Tak w ogóle, to czytałam na internetach o ciąży i właśnie taki ząb na przykład to by trzeba wyremontować zanim się jeszcze płód zalęgnie w macicy. Tak samo jak się bierze leki na banię, też z nich powinno się wyjść przed poczęciem kaszojada, bo inaczej te syfy z leków przenikną w brzuchu do niego i zdałnią, a tego nikomu nie potrzeba. Z drugiej strony, ja tak osobiście to nie chciałabym znów dostać takiego nawrotu jak po ostatnim odstawieniu leków. Jeśli już, to daj Boże aby się odstawiły tak na dobre i bezpowrotnie, wtedy to i w zdrowiu można poczynać sobie bombelka. No kwestia materialna to już inna sprawa, bo i najlepiej po tych studiach być niż w trakcie, no i przychód finansowy mieć jakiś stały zamiast niestabilny z jakiejś chujowej pracy, albo w ogóle żaden z powodu bezrobocia. W domu swoim, nie na kocią łapę, gdzie cię w każdej chwili mogą kopnąć w dupę i won za drzwi, tylko w swoich własnych czterech ścianach, gdzie się człowiek może poczuć bezpiecznie, stabilnie, bo na swoim.
Autko też by fajnie było mieć, jeździłabym sobie z Dominiczkiem jak prawdziwa żona, naszym wymarzonym, pięknym mini, a kiedyś może bym i ja zrobiła prawo jazdy, a kiedyś by bombelek zaczął z nami jeździć z tyłu w siodełku, a potem kolejny i kolejny.
Na razie nie zanosi się na nic z tych rzeczy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)