Poprzednie posty kipią negatywizmem, niestety. A lepiej przecież zachowywać spokój i pogodę ducha. Doceniać to, co jest, i co się ma.
Mimo małej dramy i płaczu w sylwestra, nowy rok rozwija mi się właśnie spokojnie i pogodnie. Spadł nawet śnieżek, jest fajnie. Niestety dziś padł bardzo ciężki cios.
Odszedł Loluś, kochany kotek, który był z nami aż dziesięć lat. Najdłużej z całej kociej gromadki. Wiele ich było, tych kotków, niektóre spędziły u nas parę lat, inne krócej. Wcześniej tylko Feluś pożył też dość długo, bo aż osiem lat - od 2001 do 2009, i odszedł też w zimę, o tej porze. Ja wtedy kończyłam szóstą klasę. A Loluś pojawił się u nas dwa lata później.
Prawdziwy członek rodziny. Tyle wspomnień z nim. Jak za młodu przemawiał i bawił się z innymi kotami, zwłaszcza z Tolkiem. Jak potem przyprowadził Pysiunię (czerwiec 2013), skąd wzięła się potem cała obecna kocia rodzinka (a Pysiunia biedna też już odeszła, we wrześniu ubiegłego roku). Bardzo był Loluś ufny, wyjątkowo flegmatyczny nawet jak na kanapowca. Garnął się do wszystkich i wprost przelewał się przez ręce. W domu był zawsze grzeczny i pierwszy czekał pod drzwiami, żeby go wpuścić. Ale obcych kotów za to jak nienawidził - potrafił tłuc się z nimi do upadłego i przekrzykiwać się wniebogłosy, nigdy nie odpuszczał. W zajadłych walkach nie raz ucierpiał na swim małym kocim ciałku, wylatywała mu sierść, ciężko goiły się rany, parę lat temu nawet stracił wszystkie ząbki. Od tego momentu Loluś był specjalnej troski, trzeba go było karmić osobno, ale dalej był równie kochany i milusiński jak przedtem. Ostatni raz go widziałam teraz na święta i bardzo, naprawdę bardzo chciałabym przywrócić te chwile, kiedy był wśród nas do towarzystwa, do głaskania i tulenia... Bardzo go będzie brakowało.
Mógł jeszcze pożyć drugie tyle. Naprawdę miałam nadzieję, że będzie się trzymał jeszcze długo i wciąż wydaje mi się nierzeczywiste, że jednak go już nie ma.
A trzy lata temu, dokładnie w ten sam dzień odeszła Dolores... Smutna to pozostanie data.