Dlaczego więc jednak tym razem przemogłam się do napisania tego posta, mimo że nawet w trakcie ogarnia mnie takie zniechęcenie, że ciągnięcie go jest zwyczajnie trudne?
Może wpłynął na to fakt, że nawet jak się zabieram do powyższych punktów a-d, przypomina to bardzo syzyfową pracę.
No i tak, myślę sobie, po co ja to piszę, spędzę jakąś godzinę na żalpostingu i nic dobrego z tego nie wyniknie. Nikt tego nie przeczyta, nie zrobi mu się mnie żal i nie pośpieszy z pomocą, aby wyrwać mnie z tego... nawet nie znajduję słowa. Więzienia, padołu, dołka? coś w tym stylu.
Aż naprawdę już nie chce mi się dalej pisać. Może dlatego też nawet nie zabieram się do punktu e, który w odróżnieniu od pozostałych powinien przynajmniej dawać mi trochę ulgi i radości - czuję, że po prostu moja motywacja i spontaniczne chęci do aktywnego życia wynoszą okrągłe, ziejące otchłanią zero.
Ktoś by powiedział z boku, ale przecież masz pracę, twój chłopak też ma pracę, macie mieszkanie w centrum dużego miasta i nawet was na nie stać, a nawet stać was na jedzenie, wodę, prąd i jakiś zbytek od czasu do czasu, jak kosmetyk czy nowy ciuch! (byle nie droższy niż kilkadziesiąt złotych, bo wtedy to już nie stać)
No i to wszystko prawda. Ale prawdą też jest, że oboje mamy umowę-zlecenie, czyli przebrzydłą śmieciówkę, sama praca również jest śmieciowa, bo nie wiąże się z żadnym rozwojem osobistym ani satysfakcją czy poczuciem spełnienia, a jest zwykłym harowaniem na system. I o ile ja jeszcze jestem w miarę dobrze traktowana w mojej pracy, choć jest niewdzięczna i bywa upierdliwie męcząca, to chłopak ma jeszcze gorzej, bo pracodawcą jest januszex bezczelnie nie szanujący pracowników, i jest to cholernie smutne, wręcz dennie żałosne.
O wynagrodzeniu i podłej sytuacji naszych finansów pisałam już nie raz, więc ten akapit chociaż będzie krótszy - ta sytuacja się nie zmieniła. W skrócie, zarabiamy razem tyle, że ledwo starczy na czynsz i postawowe potrzeby, i tak od dziesiątego do dziesiątego wychodzimy z bidą na zero. Można by to pięknie nazwać błędnym kołem i totalnym brakiem perspektyw.
Ale ktoś powie, ty to się użalasz nad sobą, przecież teraz jest internet, możesz znaleźć inną pracę gdziekolwiek chcesz, możesz wyprowadzić się gdzie indziej, można też pracować w tych czasach zdalnie, no w czym problem?
A no w tym, że z doświadczenia oboje boleśnie poznaliśmy, jak niemożliwie trudne jest znalezienie sensownej i dobrze płatnej pracy w naszej sytuacji (brak kierunowego wykształcenia, jakiejkolwiek przydatnej specjalizacji, w tym miejscu mój "mgr" z anglistyki po prostu przemilczę..., brak opłacalnych znajomości, tzw. "pleców", w ogóle brak jakichkolwiek głębszych wartościowych znajomości, co też człowieka mega przygnębia, no i nasz bardzo ograniczony budżet...).
Więc mielibyśmy oboje na raz rzucić pracę, wyprowadzić się - i uff! Nie musimy dłużej mieszkać w Warszawie ani męczyć się w tych gówno-pracach, jaka ulga! ale, zaraz... gdzie teraz mamy mieszkać? za co żyć? nie mamy pieniążków, ani perspektyw żeby je zdobyć, a na pewno nie na tyle, żeby za to wyżyć... no i gdzie tu mieszkać, jak za chatę gdziekolwiek trzeba komuś płacić ze 3 tysiące zł. co najmniej? a pracę, jak gdzieś się przypadkiem jakaś znajdzie, najprawdopodobniej trafi się jeszcze gorszą niż się miało, ciężką i ultraniewdzięczną, płatną jakieś nędzne 2,5 tys. zł. za miesiąc, gdzie człowieka w ogóle jako pracownika nie szanują i odbierają w ogóle mu chęci do życia?
To ma być ta perspektywa zmiany "na lepsze"?
Na omawianie potencjalnego wyjazdu za granicę to już w ogóle nie mam siły, bo na samą myśl kręci się w głowie. To samo ryzyko, tylko jeszcze tak 3x trudniej, bo wszystko dalej, drożej i obco.
Może chociaż na koniec utrzymam się tej myśli: brawo, wyrzuciłaś z siebie te obawy i gryzące cię wstrętne problemy. Są już sprecyzowane na piśmie i być może ktoś się z nimi zaznajomi i cię pożałuje, a być może nie, ale i tak nie ma to żadnego znaczenia i nie zmieni sytuacji. Jedyne, co się zmienia po tym wpisie, to przeniesienie tych trujących myśli tutaj, na zakurzony żal-blog.
Aha! i może jeszcze jedno na koniec. Jak już wiem, że nigdy nie napiszę tych książek, co kiedyś o tym marzyłam - nie oszukujmy się, wiem że to nigdy nie nastąpi i najzwyczajniej można się z tym pogodzić - to chociaż trafiłam na takie, jakie sama bym prawdopodobnie napisała. Saga "Siedem Sióstr", na razie przeczytałam dwie, ale juz wiem, że ja właśnie coś takiego chciałam napisać: opowieść rodzinna, tajemnice, zagmatwane sytuacje, wątki miłosne, różne realia historyczne i georaficzne, rozbudowana genealogia, poruszające postaci i wydarzenia. Dziwne to uczucie, jak się pogodziłam, że ja nigdy pisarką ani nawet tłumaczką nie zostanę, przeczytać teraz coś takiego. W sumie to mogę się z tego cieszyć. Z czegoś trzeba, żeby znosić to życie!!! jak trudno znajdować na co dzień jakikolwiek dostatecznie mocny powód.