Czasem to w ogóle mam wrażenie, że ta wrażliwość, dzięki której kiedyś przynajmniej mogłam wewnętrznie doświadczać przeżyć na tyle pięknych, że rekompensowały mi okropności rzeczywistości (rym niezamierzony, ale te dwa słowa najbardziej pasują), że ta wrażliwość jest już we mnie zabita.
I nie, że w zamian zrobiłam się twarda i gruboskórna, niewrażliwa i odporna na okropieństwa i przeciwności, co de facto czyniłoby życie łatwiejszym. Nie, bo dalej jestem miękka i niestabilna, a zatarcie wrażliwości na piękno i spłycenie dobrych przeżyć niestety nie poszło w parze z uodpornieniem się na zło, głupoty i inne rzeczy, które powinny po mnie spływać.
Dobre rzeczy powinny wsiąkać, złe spływać.
No i zawsze jak niby nie mam o czym pisać, to jednak na coś ponarzekam.
Dramatyzm, fatalizm, chaotyczność - dlaczego te cechy się we mnie nie zatrą?
W zamian przytuliłabym pewność siebie, optymizm i wytrwałość. Ależ to byłby dobry deal.