sobota, 15 czerwca 2024

A jednak poprawa

Czy jest lepiej? Ogólnie tak! Ale czy tak dobrze, jakbym chciała? Jeszcze nie, ale z podkreśleniem: jeszcze, bo wierzę, że będzie w końcu naprawdę, naprawdę dobrze i to tak na stałe. 
Ostatni somatyczny atak lękowy miałam dwa tygodnie temu. Od tego czasu jakieś pomniejsze "ukłucia" tego dziadostwa, ale ataki już nie tak straszne. A przede wszystkim dałam radę dziś pojechać dość daleko metrem i autobusem, być w gościach i wrócić również komunikacją miejską i obyło się praktycznie bez żadnych nieprzyjemności. Wprawdzie podczas wizyty miałam taki epizod (nic nowego), że wydaje mi się, że nieznośnie mi się kręci w głowie i nie mogę się skupić na tym, co się dzieje, przez co mam silne uczucie, że muszę uciec (podczas gdy np. siedzę i słucham, jak ktoś mówi, i nawet patrzę na tę osobę usilnie nie dając po sobie nic poznać), co jest dosyć ciężkie do wytrzymania - ale kiedy to dzieje się już tak często, to po prostu jakoś daję radę to wytrzymać. 
Parę dni temu też miałam coś podobnego, jak byłam na pierwszej sesji psychoterapii. Trwa to minutę, może dwie, ale i tak jest średnio uciążliwe w porównaniu do tych paskudnych ataków panikowo-lękowych, które mnie nękały w kwietniu i w maju. Nikomu bym nie życzyła takich przeżyć, sobie samej też nie najlepiej już nigdy więcej. 
Nie czuję jeszcze jakiejś spektakularnej ulgi ani wewnętrznej stabilności i siły, ale i tak jest lepiej w porównaniu ze stanem, kiedy człowiek wewnątrz siebie walczy o życie i niemal odchodzi od zmysłów, więc doceniam to, że już jest "w miarę dobrze". W następnej kolejności zacznę znowu pomału jeździć do biura i nie unikać ani metra, ani w ogóle dalszego podróżowania gdziekolwiek. I będę miała coraz większą przewagę nad tymi atakującymi mnie od wewnątrz, nie wiem jak je nazwać - złymi stanami, aż w końcu dadzą za wygraną i opuszczą mnie na dobre, żebym mogła sobie w spokoju żyć. 

sobota, 1 czerwca 2024

Koniec wyjątkowo dziwnego maja i koniec Vision, ale nie koniec Klątwy Niestabilności

Ten maj "dziwny", bo nie taki, z czym się normalnie kojarzy: piękny miesiąc, wiosna, kwitnące kwiaty, wszystko "umajone". U mnie na odwrót, miesiąc ciężki, zdrowie moje słabe, bez dobroczynnego wpływu tych okoliczności przyrody. Szkoda, ale co zrobić. Czasem chyba po prostu trzeba przeczekać, choć i to bywa ciężkie, jak nie można przeczekać spokojnie. 
Jak się czuję po tych 3 tygodniach brania leków? Nie ma jakiejś znaczącej poprawy, niestety. To znaczy są momenty, gdy jest lepiej, np. wczoraj miałam w miarę "normalny" dzień: dałam radę pójść do sklepu, potem pojechać kawałek autobusem do centrum, potem rowerem do galerii, tam również zrobić zakupy, wrócić rowerem do domu. I obyło się bez cięższych zawrotów głowy. Ale potem pojawiają się one wieczorem, nie mogę spać, dopadają mnie nawet, jak mam zamknięte oczy. Trochę pośpię, ale niespokojnie, i obudzę się znowu z tymi zawrotami głowy i czując się bardzo dziwnie, jakby zaraz ciało miało mi całkiem odmówić posłuszeństwa i coś strasznego miało mnie trafić. Nawet, jak racjonalnie rzecz biorąc nic mi nie grozi. To jest w tym właśnie najgorsze, że nie mam nad tym żadnej kontroli, loteria. Nie liczy się zdrowy rozsądek, logiczne myślenie, tylko cały czas czuję to okropne uśpione ryzyko. 
Ale podtrzymuję to co w ostatnim poście, że trzeba być dobrej myśli. Stopniowo powinno mi się w końcu polepszać, ustabilizować się, tak żebym poczuła się znowu sobą i mogła wreszcie odetchnąć i cieszyć się życiem, a nie tylko walczyć o przetrwanie. 
Czeka mnie rozpoczęcie psychoterapii, i mam zamiar potraktować ją bardzo poważnie, zaangażować się, żeby tylko przyniosła dla mnie ten terapeutyczny skutek. Leki będę dalej systematycznie brać, kolejna wizyta u pani doktor za trzy tygodnie.
I mam nadzieję, że jak wtedy dodam tu kolejny post, to już będę mogła stwierdzić: jest lepiej, jest stabilniej, czuję ulgę.