Ostatni somatyczny atak lękowy miałam dwa tygodnie temu. Od tego czasu jakieś pomniejsze "ukłucia" tego dziadostwa, ale ataki już nie tak straszne. A przede wszystkim dałam radę dziś pojechać dość daleko metrem i autobusem, być w gościach i wrócić również komunikacją miejską i obyło się praktycznie bez żadnych nieprzyjemności. Wprawdzie podczas wizyty miałam taki epizod (nic nowego), że wydaje mi się, że nieznośnie mi się kręci w głowie i nie mogę się skupić na tym, co się dzieje, przez co mam silne uczucie, że muszę uciec (podczas gdy np. siedzę i słucham, jak ktoś mówi, i nawet patrzę na tę osobę usilnie nie dając po sobie nic poznać), co jest dosyć ciężkie do wytrzymania - ale kiedy to dzieje się już tak często, to po prostu jakoś daję radę to wytrzymać.
Parę dni temu też miałam coś podobnego, jak byłam na pierwszej sesji psychoterapii. Trwa to minutę, może dwie, ale i tak jest średnio uciążliwe w porównaniu do tych paskudnych ataków panikowo-lękowych, które mnie nękały w kwietniu i w maju. Nikomu bym nie życzyła takich przeżyć, sobie samej też nie najlepiej już nigdy więcej.
Nie czuję jeszcze jakiejś spektakularnej ulgi ani wewnętrznej stabilności i siły, ale i tak jest lepiej w porównaniu ze stanem, kiedy człowiek wewnątrz siebie walczy o życie i niemal odchodzi od zmysłów, więc doceniam to, że już jest "w miarę dobrze". W następnej kolejności zacznę znowu pomału jeździć do biura i nie unikać ani metra, ani w ogóle dalszego podróżowania gdziekolwiek. I będę miała coraz większą przewagę nad tymi atakującymi mnie od wewnątrz, nie wiem jak je nazwać - złymi stanami, aż w końcu dadzą za wygraną i opuszczą mnie na dobre, żebym mogła sobie w spokoju żyć.