sobota, 17 maja 2025

Biały dym, siekiera i BPPV

W ciągu ostatnich dwóch tygodni trochę się działo, nie tylko u mnie, ale ogólnie w świecie. Pomyślałam sobie, że wrzucę tu krótkie podsumowanie, aby dać chociaż trochę upust kłębiącym się myślom.
Pierwszy wpis z nowego telefonu, to będzie piąty już dotykowy aparat na moim koncie, wow. Jak dobrze byłoby mieć po prostu jeden, dobrze działający, niepsujący się, spełniające oczekiwania na przestrzeni wielu lat. Jak samochód, pralka czy jakiekolwiek inne często używane, ale niezawodne urządzenie. Przykro jest tymczasem używać badziewia, które po półtora roku (jak mój ostatni smartfon) niestety aż się prosi o wyrzucenie przez okno. Można brnąć w ten temat, ale nie o tym miał być wpis. 
Najpierw zmarł papież Franciszek, trzeci papież w dwudziestym pierwszym wieku i trzeci za mojego życia. O ile Jana Pawła za dobrze nie pamiętam, to Benedykta jeszcze w miarę, a jego abdykację i wybór Franciszka 13 marca 13-go roku pamiętam całkiem nieźle. A teraz, po 12 latach mamy nowego papieża Leona, Amerykanina, co ciekawe. 
Dzień jego wyboru był niestety dniem żałoby na moim uniwersytecie w związku ze zbrodnią, która została popełniona dzień wcześniej przez psychopatycznego zwyrodnialca na kampusie głównym. Nie będę o tym tutaj dużo pisać, bo ciężko sobie w ogóle wyobrazić taką tragedię, co dopiero ją komentować. Pokrótce, to niewinna kobieta zginęła tragicznie z rąk młodego, niezrównoważonego psychicznie mordercy, w dodatku kanibala, który zmasakrował ją siekierą i poważnie ranił jeszcze inną osobę. Jak trochę o tym pooglądałam w telewizji czy poczytałam w internecie, to szybko sobie dałam spokój, bo tragedia to naprawdę okropna i szokująca tak, że robi się bardzo niedobrze. 
A niedobrze to mi już było zanim ten dramat się rozegrał, tego samego dnia, jeszcze przed gruchnięciem tej przerażającej wiadomości. Do tego stopnia mnie coś ścisnęło, że cały dzień zupełnie nic nie jadłam, tylko piłam wodę i ziołowe herbaty. Dawno coś takiego mi się nie zdarzyło, nie pamiętam, kiedy ostatnio. Na szczęście następnego dnia powoli zaczęło puszczać i już mogłam jeść normalnie. 
Tydzień później za to znów nawiedziło mnie nieprzyjemne wewnętrzne wydarzenie, tym razem nagłe, nowe i niespodziewane. Mianowicie, w nocy wybudziły mnie zawroty głowy, tylko nie takie, co mam na co dzień, że raz lżejsze, raz mocniejsze, ale ogólnie do zniesienia: te były tak mocne, że aż nie wiedziałam, co się dzieje. Pojawiły się, jak leżałam na plecach, obudziły mnie, wystraszyły potężnie, że aż dostałam piekącego ataku paniki (to na szczęście nic nowego i spokojnie poczekałam parę minut, aż przejdzie - pięknie widać tu owoce psychoterapii). Jak się przewróciłam na bok, nie minęło kilka sekund, jak znów okropnie mi się zaczęło kręcić w głowie: mimo, że leżałam w bezruchu, to takie uczucie jakby ktoś bardzo mocno mną potrząsał. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy tamtej nocy, jak zmieniałam pozycję spania. Bardzo nieprzyjemne przeżycie, ale na szczęście od tamtej pory już nie powtórzyło się (i oby tak zostało, nie będę za dziadostwem tęsknić!).

piątek, 7 marca 2025

Mądre słowa do nie tak mądrej osoby

Dlaczego (znowu) kręci mi się w głowie? 

Jak zwykle: nie wiem, ale dzięki terapii mogę przynajmniej wskazać, co i z jakim prawdopodobieństwem mogło na to wpłynąć. A także, co jeszcze ważniejsze, nie ulegam żadnej panice i czarnym myślom, choć oczywiście się pojawiają. Oceniłabym, że dziś radzę sobie 7/10, pomimo że jest dość trudno, i doceniam, że jest to dobry wynik. Mógłby być lepszy, ale i tak jest dobry. Kolejna bardzo ważna lekcja z terapii to: nie wpadać w pułapkę perfekcjonizmu. W myśl bardzo mądrego przysłowia: "lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu". 

Tak więc najbardziej prawdopodobne czynniki według mnie to: 
- zmiana trybu życia na przeciągu ostatniego miesiąca, czyli regularne pojawianie się w biurze 2 razy w tygodniu. Wymaga to wcześniejszego wstawania, dość długiego podróżowania i ekspozycji na tłumy, hałasy, spaliny i inne "atrakcje", co może odbić się na organizmie, zwłaszcza na psychice i układzie nerwowym, bo przynajmniej fizycznie trochę ruchu zawsze dobrze zrobi, a i społecznie człowiek trochę wyjdzie do ludzi i się pointegruje w biurze, co też jest zdrowe, ale jednak z introwertyka wysysa zapasy energii.
- zmiany hormonalne w organizmie, w tym regulowanie się układu hormonalnego po odstawieniu branego przez ponad dwa lata dostinexu, a do tego zbliżający się na dniach okres. Zawroty głowy, osłabienie, rozdrażnienie i tym podobne jak najbardziej wpasowują się w normalne objawy takiego stanu rzeczy.
- zmęczenie pracą. Bądź co bądź nie zbijam bąków całymi godzinami, tylko jednak wykonuję pewne obowiązki, które wymagają kombinowania, komunikowania się, wielozadaniowości, samodyscypliny i skupiania uwagi, co składa się na konkretny wysiłek umysłowy. Można być po tym w równym stopniu zmęczonym, co po wysiłku fizycznym - takie czasy, taka praca. Już dawno powinien odejść do lamusa stereotyp, że "prawdziwa praca/robota" musi fizycznie wymęczyć, a "siedzenie na dupie" to żadna robota. Tak jak i to, że studia są furtką do znalezienia dobrej pracy (również dawno nieaktualne), albo że do psychiatry chodzą tylko wariaci (nigdy nie było aktualne).
- związane z pracą: wielogodzinna, codzienna ekspozycja na ekran i zmęczenie wzroku. To również może się odbijać na organizmie w postaci zawrotów głowy.

A teraz teorie o wiele mniej prawdopodobne, ale zawsze podszeptywane przez nerwicę.
- a może to początek jakiejś strasznej choroby, np. guza mózgu, tętniaka, glejaka, udaru, wylewu, miażdżycy, czy cokolwiek jeszcze przyjdzie ci na myśl. 
Dlaczego to jest mało prawdopodobne? 
Rok temu byłam na tomografii komputerowej głowy i wynik badania wyszedł całkowicie prawidłowy. Poza tym jeszcze wczoraj rano czułam się zupełnie dobrze, a dopiero wieczorem się pogorszyło. Czy z dnia na dzień taka straszna choroba się rozwija? Bardzo mało prawdopodobne. Zresztą zdarzało mi się już nie raz podobnie czuć i zawsze te objawy w końcu ustępują.
- a może tym razem jednak jest inaczej i to będzie coś groźnego, mimo że wcześniej nigdy tak nie było. 
Dlaczego to jest mało prawdopodobne? 
Znowu, te powody co powyżej: badanie TK, nawracające podobne sytuacje które ZAWSZE okazywały się niegroźne (żyję? żyję), moja nadwrażliwość i tendencja do zbytniego wsłuchiwania się we własny organizm, co łatwo przeradza się w wyolbrzymianie. I cała reszta czynników wypisanych powyżej, które tymi klasycznymi dla mnie zawrotami głowy mogą skutkować i będzie to o wiele bardziej prawdopodobne, niż podsycanie lękowym myśleniem przypuszczenie, że nagle ni z gruszki ni z pietruszki jak grom z jasnego nieba trafi mnie szlag.

To spisawszy, mogę sobie wielokrotnie do tego posta wracać, żeby te argumenty się w moim opornym umyśle zakorzeniły. W końcu ćwiczenie czyni mistrza.

wtorek, 11 lutego 2025

Dwadzieścia pięć sesji

Tyle ich właśnie odbyłam w nurcie terapii poznawczo-behawioralnej. Dziś planowo ukończyłam terapię. Co tu dużo mówić, większość zostało już powiedziane między mną a panią terapeutką - była to bardzo dobra decyzja i jestem zadowolona, że wyszłam z tego dołka, w który niespodziewane i boleśnie upadłam niecały rok temu.
Pracy przede mną ciąg dalszy, ale ile już jej do tej pory wykonałam. W wielkim skrócie muszę najbardziej pamiętać te dwie rzeczy: NIE PODDAWAĆ SIĘ i ODPOCZYWAĆ! A wszystko będzie dobrze. 
(Ponoć to najstarsze kłamstwo świata, ale ja myślę, że jednak najstarsza prawda świata)