Pierwszy wpis z nowego telefonu, to będzie piąty już dotykowy aparat na moim koncie, wow. Jak dobrze byłoby mieć po prostu jeden, dobrze działający, niepsujący się, spełniające oczekiwania na przestrzeni wielu lat. Jak samochód, pralka czy jakiekolwiek inne często używane, ale niezawodne urządzenie. Przykro jest tymczasem używać badziewia, które po półtora roku (jak mój ostatni smartfon) niestety aż się prosi o wyrzucenie przez okno. Można brnąć w ten temat, ale nie o tym miał być wpis.
Najpierw zmarł papież Franciszek, trzeci papież w dwudziestym pierwszym wieku i trzeci za mojego życia. O ile Jana Pawła za dobrze nie pamiętam, to Benedykta jeszcze w miarę, a jego abdykację i wybór Franciszka 13 marca 13-go roku pamiętam całkiem nieźle. A teraz, po 12 latach mamy nowego papieża Leona, Amerykanina, co ciekawe.
Dzień jego wyboru był niestety dniem żałoby na moim uniwersytecie w związku ze zbrodnią, która została popełniona dzień wcześniej przez psychopatycznego zwyrodnialca na kampusie głównym. Nie będę o tym tutaj dużo pisać, bo ciężko sobie w ogóle wyobrazić taką tragedię, co dopiero ją komentować. Pokrótce, to niewinna kobieta zginęła tragicznie z rąk młodego, niezrównoważonego psychicznie mordercy, w dodatku kanibala, który zmasakrował ją siekierą i poważnie ranił jeszcze inną osobę. Jak trochę o tym pooglądałam w telewizji czy poczytałam w internecie, to szybko sobie dałam spokój, bo tragedia to naprawdę okropna i szokująca tak, że robi się bardzo niedobrze.
A niedobrze to mi już było zanim ten dramat się rozegrał, tego samego dnia, jeszcze przed gruchnięciem tej przerażającej wiadomości. Do tego stopnia mnie coś ścisnęło, że cały dzień zupełnie nic nie jadłam, tylko piłam wodę i ziołowe herbaty. Dawno coś takiego mi się nie zdarzyło, nie pamiętam, kiedy ostatnio. Na szczęście następnego dnia powoli zaczęło puszczać i już mogłam jeść normalnie.
Tydzień później za to znów nawiedziło mnie nieprzyjemne wewnętrzne wydarzenie, tym razem nagłe, nowe i niespodziewane. Mianowicie, w nocy wybudziły mnie zawroty głowy, tylko nie takie, co mam na co dzień, że raz lżejsze, raz mocniejsze, ale ogólnie do zniesienia: te były tak mocne, że aż nie wiedziałam, co się dzieje. Pojawiły się, jak leżałam na plecach, obudziły mnie, wystraszyły potężnie, że aż dostałam piekącego ataku paniki (to na szczęście nic nowego i spokojnie poczekałam parę minut, aż przejdzie - pięknie widać tu owoce psychoterapii). Jak się przewróciłam na bok, nie minęło kilka sekund, jak znów okropnie mi się zaczęło kręcić w głowie: mimo, że leżałam w bezruchu, to takie uczucie jakby ktoś bardzo mocno mną potrząsał. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy tamtej nocy, jak zmieniałam pozycję spania. Bardzo nieprzyjemne przeżycie, ale na szczęście od tamtej pory już nie powtórzyło się (i oby tak zostało, nie będę za dziadostwem tęsknić!).