wtorek, 22 marca 2016

And I will be... hy, hy, hy

Nie, nie, jednak niedobry jest ten post poprzedni.
Ale zostawię go, w końcu jaki by nie był zgorzkniały i przeżarty na wskroś kwasem witalnej destrukcji, to niech ta matowa skra prawdziwości osiada tak na nim, jak na tej kupce popiołu - jak taki wątpliwej jakości cekin, ale zawsze, niech po prostu tak będzie.
Hm. No to tak. Znowu niby wkroczyłam w jakąś terapię, tym razem chociaż ta pani jest w porządku, tyle że rzecz jasna znowu to ja jestem w błędzie, że niczego się nie da poprawić. Oczywiście, w sumie to lepiej. Niechże i tak będzie, przecież o to chodzi, jednego tylko brakuje - niech tak będzie naprawdę, na stałe już i niech ja w to wierzę.
Żadna piosenka nawet ni obrazek nie przychodzi mi w tym miejscu na myśl. Nic na tyle pasującego.
Choć mija już rok właściwie, tak, rok, odkąd wtedy czułam już coś najokropniejszego chyba.
Bóg jeden wie, o ile w ogóle... po co mi się to wszystko działo wtedy, musiałam przechodzić przez takie właśnie, a nie inne rzeczy. A tu okrągły rok upłynął, i jakże moja sytuacja dalej się przedstawia?
O, wiem, co mogę zrobić - pomimo jakichś skojarzeń nawet, w końcu to o muzykę chodzi, więc mimo wszystko nie może to popadać w podobną traumę. Mianowicie, mam przecież gdzieś tam wypalone już w tej historii odtwarzań, jakich piosenek wtedy słuchałam. A przecież przez cały miesiąc nie siedziałam nawet przy komputerze, prawie wcale, w ogóle sama przecież pamiętam, jak to wyglądało!
W każdym razie, może niezbyt dokładnie, lecz chociaż trochę mogę tu rzucić tak przez kalkę większość z tamtych wspomnień, w tle ogólnych okoliczności chociażby. Ale też bez przesady.
Może to, zresztą, nawet nie jest taki dobry pomysł - nic specjalnego, na dobrą sprawę? Ale niech będzie...
Najpierw to było Love, i ta piosenka w kółko, jak chyba odrabiałam lekcje z niemieckiego. Po tym w sumie koniec. Następne to już były jak po wciśnięciu w jakąś grubą tubę, w odcięciu od zdrowych zmyslów, przez szkło albo i jeszcze gorzej... Jakby już wszystko stało się nieosiągalne, niewyraźnie widoczne, bez nadziei na żadną wzajemność, ratunek, najzwyklejszą normalność. A ileż to się zmieniło do tej pory?


W ogóle, jak ja kocham tę płytę! Choć to już raczej część tych czasów najnowszych dla mnie, w każdym razie nie zakorzeniło się to jeszcze tak we mnie kiedyś. Teraz to Forever Changes stawiłabym nawet nad Joshuę, zaraz po samym Ten...

sobota, 19 marca 2016

(Już dawno postanowiła) umrzeć

Yhm, tak, usunęłam jednak treść tego wpisu. W sumie to same przekleństwa i bóldupienie...
 A toć karygodne! Z końcem sierpnia więc wróciłam się tu niechętnie i machnęłam. Potwierdzam, podpisano - ja. I skruchą pachnąca pieczątka. A tak naprawdę to nie! 
To dla rekompensaty niedosytu wlepię może jakiś wesoły obrazek 


piątek, 4 marca 2016

Piętnaście tysięcy w okrągły rok

Dokładnie tyle przekroczyłam dzisiaj odsłuchań ogółem na tym swoim nieszczęsnym laście, rok dokładnie, tak, dokładnie czwartego marca, odkąd założyłam sobie to drugie konto.
Pierwsze, rzecz jasna, popadło już w całkowitą i nieodwracalną zupełnie niepamięć.
A pierwszą piosenkę, swoję drogą, którą rozpoczęłam wtedy, była oczywiście Alter Ego, dobrze pamiętam.
Tak sugestywnie...

czwartek, 3 marca 2016

I love James McAvoy, he's my favourite actor

Dokładnie takie słowa, po angielsku wypowiedziałam dzisiaj w swoim śnie. I pamiętam, że jeszcze uśmiechałam się przy tym, ale reszta okoliczności snu jest raczej bez sensu, więc już nie będę opowiadać.
A poważnie, ostatnio wzięłam się za oglądanie każdego filmu z nim, który tylko znajdę. I leci 10 za 10, tylko dlatego, że już wyżej nie mogę dać, a rzeczywiście, po takich rolach jak ta w "Brudzie" najchętniej to bym dała 11/10, albo i jeszcze wyżej, i wszystkie możliwe nagrody, Boże - co za geniusz, co za talent, a przez to i przystojny się dla mnie staje do granic możliwości, i jeszcze ten uśmiech jego niepowtarzalny, i mimika, głos - dochodzi do tego, że już prawie zaczynam płakać ze szczęścia na sam jego widok, jak w przypadku Eddiego.
Ostatnio i tak na zmianę śnią mi właśnie albo Eddie, albo od czasu do czasu Elisia lub Demenis, widocznie zbyt wiele czasu z nimi spędzałam kiedyś. No i też po tym odróżniam, że to sen, kiedy mam w dłoniach coś takiego, jak Jedi dzięki Mocy, że potrafię poruszać przedmioty na odległość, nie dotykając ich. Tak jak Leo w Incepcji z tym kręcącym się bączkiem. Choć nawet we śnie muszę się wysilić, żeby mi wyszło, ale to i tak lepsze niż w rzeczywistości, gdzie, jak wiadomo, nigdy by nie wyszło. Gwiezdne Wojny też widocznie zryły mi już banię zbyt mocno.
A poza tym... 
Nie będę jeszcze kategorycznie określać swojego stanu ducha, bo, oczywiście, wszelkie prozaiczne realia i tak go studzą i pragmatyzują. No ale...