Ostatnie dni są dla mnie ciężkie, irytujące, męczące i pełne nerwów. Przez to wczoraj zasnęłam i dziś obudziłam się z naprzykrzającym się bólem głowy.
Najchętniej wyniosłabym się raz na zawsze z tej przebrzydłej Warszawy i nigdy więcej tu już nie zamieszkała. To miasto momentami jest po prostu nieznośne, każdy dzień spędzony tu jest przykry, wyczerpujący, a co najwyżej nijaki. Nie pamiętam już naprawdę dnia dobrego, przepełnionego optymizmem i spokojem, bez udręki związanej z tematem finansowym, przestrzenią publiczną, ruchem drogowym, hałasem i innymi typowo miejskimi sprawami.
Nie zatęskni tak się nigdy za mniejszą, swojską mieścinką, dopóki się nie zazna na własnej skórze prawdziwego oblicza wstrętnego, odartego z iluzji, przereklamowanego dużego miasta. A Warszawa w mojej subiektywnej opinii, a może i nawet obiektywnie, jest najgorszym miastem ze wszystkich polskich miast, najdroższym (to fakt), najbardziej zaludnionym (też fakt), z małą ilością zieloności poświęconej na rzecz betonozy (fakt), śmierdzącym szczynami, śmieciami, gównem i brudem, pobazgranym graffiti i zaniedbaną w przestrzeni publicznej - podupadłe chodniki, ulice, budynki (też fakt), w dodatku pełnym oszustów, naciągaczy, meneli, żebraków, piratów drogowych, krzykaczy, gapiów, chamów, bezdomnych, ludzi zniedołężniałych, patologii, a przede wszystkim - biurokracji i robienia innym pod górkę (to wszystko to już moja opinia), przez co jest miejscem odpychającym, denerwującym, żenującym, nieprzyjemnym, a nawet wyniszczającym (też moja opinia).
Na razie niech starczy taki wpis, można by to pokaźnie rozwinąć, ale niech to będzie takie "zaproszenie" do Warszawy na poczekaniu. Szkoda też własnego czasu i zaangażowania w nadmierne utyskiwanie, jak tu nie jest okropnie, skoro nikt mnie w tym mieście na siłę nie trzyma. Dlatego moja strategia to: wytrzymać, popracować trochę jeszcze w pracy którą tu mam (chociaż też potrafi być tragiczna), ukończyć ostatni rok studiów i obronić pracę dyplomową, w międzyczasie znieść konieczne wizyty u lekarzy, dbać o zdrowie, i jeszcze raz: WYTRZYMAĆ, pocieszając się myślą, że wszystko, co złe, też się kończy. I albo będzie błogość i spokój, albo nie będzie nic, ale w każdym wypadku nie będzie już tej chujni - ufff...
Mały update po trzech godzinach: wypad na rower nieco poprawił mi humor, ból głowy zelżał, nie miałam do czynienia za bardzo z powyższymi stresogennymi czynnikami, nie jest tak źle. Da się w tym mieście też w miarę normalnie funkcjonować, szkoda tylko, że nie na porządku dziennym.