wtorek, 29 listopada 2022

Sy.mul.ta.nicz.ność rozszczepienia z pogubieniem

Kiedy nie mam innych miażdżących problemów i czuję się w miarę sobą, jedną z takich napawających smutkiem kwestii jest brak w ogóle kogokolwiek naprawdę romantycznego. Jak to inaczej ująć? Są oczywiście osoby o poniekąd "romantycznym" usposobieniu, ale pomiędzy jedną skrajnością ciążącą ku rozrzewnieniu, rozmemłaniu czy ogólnie odklejeniu, a drugą będącą obrośnięciem w gruboskórność, niewzruszenie i obrzydliwą przyziemność, to mam wrażenie, że panuje totalna cisza w eterze. Przynajmniej na tych falach, na których ja takową częstotliwość odbieram i chętnie bym z kimś porezonowała - to cisza na amen. I to w sumie od zawsze. A co to za rezonowanie samemu ze sobą. Czy można się potem dziwić, że człowiekowi odbija i przestaje być normalną osobą? Nie można. Na tyle obiektywnie chyba potrafię ocenić swoją osobę, żeby z przykrością zdawać sobie sprawę, co się ze mną porobiło. Liczenie na cud to wiadomo, że nie ma sensu. Większy sens ma akceptowanie tego, co jest w miarę dobre, i docenianie, skoro zawsze mogłoby być w jakiś sposób gorzej.
Nie no, jeszcze raz chrapnie, i szlag mnie jasny trafi. W przenośni. Kolejny dylemat, czy taka pierdoła jak czyjeś chrapanie, pocenie się, tycie, whatever, jak i wyżej wymieniony aromantyzm, to jest dostateczny powód do pierdolnięcia tego wszystkiego? Z racji fantazjowania o czymś lepszym? Żeby potem obudzić się w chłodnej, szarej rzeczywistości i żałować, jak po kuble zimnej wody wylanej na łeb? Chyba sama sobie odpowiedziałam.