Jutro się zacznie dwudziesty siódmy kwiecień w moim życiu: policzyłam sobie teraz specjalnie na palcach. Ogólnie to pierwszej połowy z nich nie pamiętam, dopiero od 2011 mniej więcej coś mi się tam klaruje. Wcześniej był kwiecień, kiedy miałam nowonarodzoną, jednomiesięczną młodszą siostrę, ale tego nie pamiętam. Inne kwietnie to był zwykły miesiąc chodzenia do szkoły, w niektóre wypadała Wielkanoc (sprawdziłam, konkretnie to w większość oprócz 2002, 2005, 2008, 2013 i 2016, gdzie był to marzec).
Ale po co ja o tym piszę?
Miało być o tym, że wczoraj miałam najcieższy dzień w obecnej pracy, gdzie zaraz mija mi rok. Oliwy do ognia dolewa tylko fakt, że koniec końców zarabiam na rękę jakieś 19 zł na godzinę, bo niedorzecznie duża część z kwoty brutto jest mi kradziona (że tak ogólnikowo i eufemistycznie to ujmę). Ale, uwaga, to już jest równia pochyła do przepaści utyskiwania i piękącego bólu dupy, dlatego trzeba zrobić w tył zwrot i jeśli już coś krótko podsumowywać, to właśnie to przejście w kolejny, wielkanocny miesiąc.
Stan konta na chwilę obecną? Jakieś 200 zł: ma starczyć na kolejne 4-5 dni, zanim dostanę wypłatę. Ile jej będzie? No, jakieś dwa i pół koła, czyli tyle, ile od razu pochłonie miesięczny czynsz. Baj, baj, pieniążki, nawet was nie zobaczę. Co w takim razie z jedzeniem, zaopatrzeniem domu, paliwem i innymi takimi przyziemnymi wydatkami? Ano, chłopak też pracuje, ale zarobi raczej nie więcej niż ja. Nie będę już wyliczać, że ja mało co zjem i ponadto nie kupuję sobie praktycznie nic poza jakimś niezbędnym minimum śroków higienicznych i biletów na komunikację miejską, chociaż niektórzy jedzą i piją dwa, jeśli nie trzy razy więcej ode mnie (może i nawet cztery), palą dużo (papierosów i nie tylko) i mają jeszcze jakieś dodatkowe finansowe "wymagania" (albo po prostu zachcianki, ale kim jestem, żeby to oceniać).
Pytanie w międzyczasie, dlaczego piszę teraz te pierdy, zamiast, nie wiem, gotować obiad albo - co najbardziej naglące - pisać tę moją magisterkę? Otoż obiad zaraz będzie gotowany, i owszem (chociaż jest tylko kilo ziemniaków i cebula - swoją drogą, już prawie tak droga jak banany, złotówka różnicy może?), a praca i tak będzie pisana, po prostu chwilowo mam dość patrzenia na nią. Jak człowiek zje za dużo, to też trzeba poczekać, aż przestanie mdlić. Można się napić gorzkiej herbaty.
A propos, zrobiłam sobie kawy, która przez te pół godziny pisania już mi ostygła. No ładnie. A mleko drogie. I kawa też droga. Godzina klepania w klawiaturę przy jednoczesnym użeraniu się przez telefon z roszczeniowym klientem, żeby kupić sobie te kilka cebul, kilo ziemniaków, paczuszkę kawy mielonej i litr mleka. Na banana już nie starczy.
A jak zdrówko?
Dermatolog musi zaczekać (wideodermatoskopia to jakieś 450 zł, na razie poza zasięgiem), gin-endo będzie w kwietniu, bo już czas najwyższy (wizyta pewnie z 250 zł jak nie lepiej, tabletki - o ile dalej każe brać - też stówa co najmniej), psych(olog/iatra/oterapeuta): patrz obrazek powyżej.
Dobra, dopijam tę chłodną kawę i może jeszcze kiedyś tu wpadnę. Ciut mi nawet to pisanie poprawiło humor, nie powiem, choć paradoksalnie sprawy, o których mowa, działają wprost przeciwnie (metonimia: mówienie/myślenie o nich czy branie udziału w nich tak działa, nie one same - w końcu co by mnie obchodziło złodziejstwo skarbówki, gdyby mnie w żaden sposób nie dotyczyło?). Albo subevent for the event. Przynajmniej coś ciekawego wyniesionego ze studiów. (metafora: wiedzy nie da się "wynieść", bo jest abstrakcyjna; image schemas for "in" and "out", mental states as containers...)
Kawa z mlekiem już całkiem zimna. W pół do trzeciej, ach. Zaraz znowu iść na tramwaj i jechać do biura, by wracać nie dość, że przed północą, to jeszcze pewnie rowerem, bo taniej. Chyba, że by było za zimno albo padało, albo za mocno wiało, to trzeba z bólem (dupska, bo sprawa w sumie zbyt małostkowa, żeby to serce bolało) wydać te parę groszy na bilet.