piątek, 31 marca 2023

Zaraz (kolejny) kwiecień: mała podsuma

Jutro się zacznie dwudziesty siódmy kwiecień w moim życiu: policzyłam sobie teraz specjalnie na palcach. Ogólnie to pierwszej połowy z nich nie pamiętam, dopiero od 2011 mniej więcej coś mi się tam klaruje. Wcześniej był kwiecień, kiedy miałam nowonarodzoną, jednomiesięczną młodszą siostrę, ale tego nie pamiętam. Inne kwietnie to był zwykły miesiąc chodzenia do szkoły, w niektóre wypadała Wielkanoc (sprawdziłam, konkretnie to w większość oprócz 2002, 2005, 2008, 2013 i 2016, gdzie był to marzec). 
Ale po co ja o tym piszę?
Miało być o tym, że wczoraj miałam najcieższy dzień w obecnej pracy, gdzie zaraz mija mi rok. Oliwy do ognia dolewa tylko fakt, że koniec końców zarabiam na rękę jakieś 19 zł na godzinę, bo niedorzecznie duża część z kwoty brutto jest mi kradziona (że tak ogólnikowo i eufemistycznie to ujmę). Ale, uwaga, to już jest równia pochyła do przepaści utyskiwania i piękącego bólu dupy, dlatego trzeba zrobić w tył zwrot i jeśli już coś krótko podsumowywać, to właśnie to przejście w kolejny, wielkanocny miesiąc. 

Stan konta na chwilę obecną? Jakieś 200 zł: ma starczyć na kolejne 4-5 dni, zanim dostanę wypłatę. Ile jej będzie? No, jakieś dwa i pół koła, czyli tyle, ile od razu pochłonie miesięczny czynsz. Baj, baj, pieniążki, nawet was nie zobaczę. Co w takim razie z jedzeniem, zaopatrzeniem domu, paliwem i innymi takimi przyziemnymi wydatkami? Ano, chłopak też pracuje, ale zarobi raczej nie więcej niż ja. Nie będę już wyliczać, że ja mało co zjem i ponadto nie kupuję sobie praktycznie nic poza jakimś niezbędnym minimum śroków higienicznych i biletów na komunikację miejską, chociaż niektórzy jedzą i piją dwa, jeśli nie trzy razy więcej ode mnie (może i nawet cztery), palą dużo (papierosów i nie tylko) i mają jeszcze jakieś dodatkowe finansowe "wymagania" (albo po prostu zachcianki, ale kim jestem, żeby to oceniać). 

Pytanie w międzyczasie, dlaczego piszę teraz te pierdy, zamiast, nie wiem, gotować obiad albo - co najbardziej naglące - pisać tę moją magisterkę? Otoż obiad zaraz będzie gotowany, i owszem (chociaż jest tylko kilo ziemniaków i cebula - swoją drogą, już prawie tak droga jak banany, złotówka różnicy może?), a praca i tak będzie pisana, po prostu chwilowo mam dość patrzenia na nią. Jak człowiek zje za dużo, to też trzeba poczekać, aż przestanie mdlić. Można się napić gorzkiej herbaty.
A propos, zrobiłam sobie kawy, która przez te pół godziny pisania już mi ostygła. No ładnie. A mleko drogie. I kawa też droga. Godzina klepania w klawiaturę przy jednoczesnym użeraniu się przez telefon z roszczeniowym klientem, żeby kupić sobie te kilka cebul, kilo ziemniaków, paczuszkę kawy mielonej i litr mleka. Na banana już nie starczy. 

A jak zdrówko?


Nie no, a serio, to nie jest aż tak źle. Nie jest też dobrze, ale na pewno nie tak źle, jak już kiedyś bywało (i oby już nigdy nie było). 
U dentystki na razie byłam - nawet się udało na enefzet, no wow, szok. Ale pantomogram już za 80 zł, a ewentualne leczenie zęba (jednego) od 200 zł wzwyż. A do leczenia byłoby kilka. Więc na razie najwyżej te wizyty na fundusz - przynajmniej jakiś minimalny pożytek z tego gówna. 
Dermatolog musi zaczekać (wideodermatoskopia to jakieś 450 zł, na razie poza zasięgiem), gin-endo będzie w kwietniu, bo już czas najwyższy (wizyta pewnie z 250 zł jak nie lepiej, tabletki - o ile dalej każe brać - też stówa co najmniej), psych(olog/iatra/oterapeuta): patrz obrazek powyżej.

Dobra, dopijam tę chłodną kawę i może jeszcze kiedyś tu wpadnę. Ciut mi nawet to pisanie poprawiło humor, nie powiem, choć paradoksalnie sprawy, o których mowa, działają wprost przeciwnie (metonimia: mówienie/myślenie o nich czy branie udziału w nich tak działa, nie one same - w końcu co by mnie obchodziło złodziejstwo skarbówki, gdyby mnie w żaden sposób nie dotyczyło?). Albo subevent for the event. Przynajmniej coś ciekawego wyniesionego ze studiów. (metafora: wiedzy nie da się "wynieść", bo jest abstrakcyjna; image schemas for "in" and "out", mental states as containers...)

Kawa z mlekiem już całkiem zimna. W pół do trzeciej, ach. Zaraz znowu iść na tramwaj i jechać do biura, by wracać nie dość, że przed północą, to jeszcze pewnie rowerem, bo taniej. Chyba, że by było za zimno albo padało, albo za mocno wiało, to trzeba z bólem (dupska, bo sprawa w sumie zbyt małostkowa, żeby to serce bolało) wydać te parę groszy na bilet.

poniedziałek, 13 marca 2023

Brak czasu

I już po 14:00. Połowa mojego dnia. 
Jakby fajnie było codziennie wstawać i zajmować się cały czas czymś kompletnie innym: czytaniem książek i gazet, oglądaniem ciekawych rzeczy w telewizorze i na laptopie, graniem na komputerze i na komórce, do wyboru do koloru. Oprócz tego, dajmy na to, rysować sobie, pisać różne notatki i projekciki tak jak lubię, robić wyklejanki z gazet. Wychodzić sobie na spacery, robić zdjęcia, jeździć na rowerze.
Natomiast zamiast robić którąkolwiek z tych rzeczy, ta połowa dnia zeszła mi na siedzeniu na zajęciach (nudnych), robieniu zakupów i niesieniu ich - ciężkich - do domu (pół kilometra piechotą plus wejście na czwarte piętro - choćby człowiek szedł sobie powoli, to się zmęczy), oprócz tego trzeba było wynieść śmieci, zrobić pranie, zdjąć i poskładać wysuszone pranie, poodkurzać, a przy okazji jeszcze pamiętać, że trzeba coś zjeść, żeby na cokolwiek mieć siłę. 
I tak, w przysłowiowym biegu (bo i tak się staram stopować i zachowywać przy każdej czynności spokój), zauważam, że już jest na zegarku po czternastej. Wiem, że nagli mnie pisanie magisterki - obecnie osobisty priorytet, z "przymusu", w cudzysłowie, bo ten przymus z wyboru - i byłoby idealnie pisać ją sobie spokojnie od rana, kiedy chłopak jest w pracy i w mieszkaniu jest względna cisza. A tak to siadam do niej w pół do trzeciej, w międzyczasie trzeba coś dojeść, bo w brzuchu burczy, napić się jakiejś herbaty, ubrać coś, bo w koszulce chłodno, laptopa przetrzeć, bo się zabrudził. 
Z tego wszystkiego się robi zaraz 16:00, ja mam kilka słów/zdań nowych (zamiast stron), i trzeba robić obiad - to w ogóle najbardziej uprzykrzająca czynność, zajmująca wiele czasu i na gotowanie i potem sprzątanie tego - gotta hate it. Wiem, nie powinnam tak mówić, jak zwykle tylko narzekam, ale skoro i tak nikt mnie nie słucha, to lepiej napisać to co myślę niż dusić w sobie i tylko się denerwować później na wszystko z byle powodu. 

sobota, 11 marca 2023

Dziś sobota

Bardzo miłe wspomnienie: sobota 11 marca - byliśmy w odwiedzinach u 90-letniej pani sąsiadki. W zasadzie tylko 1,5 godziny wizyty, ale zrekompensowało mi to raczej uciążliwą 9-godzinną zmianę w pracy.

piątek, 10 marca 2023

Dmuchanie w kurz

Wiem że to miejsce - ten blog - uległo totalnemu zakurzeniu, ale jak w kółko gada się w myślach tylko do samej siebie i ma już tego dość, a nie ma komu - w uproszczeniu - niczego powiedzieć, zostaje odezwanie się tutaj.
W zasadzie ja nie mam o czym pisać. Czasem jest beznadziejnie, czasem znośnie, czasem super, tak to się przeplata. Może trochę za często przeważa beznadziejność, człowiek bywa przeciążony, ale co zrobić. 
I już nie chce mi się nawet pisać. To tylko podkreśla przedawnienie się tego bloga.