Jakby fajnie było codziennie wstawać i zajmować się cały czas czymś kompletnie innym: czytaniem książek i gazet, oglądaniem ciekawych rzeczy w telewizorze i na laptopie, graniem na komputerze i na komórce, do wyboru do koloru. Oprócz tego, dajmy na to, rysować sobie, pisać różne notatki i projekciki tak jak lubię, robić wyklejanki z gazet. Wychodzić sobie na spacery, robić zdjęcia, jeździć na rowerze.
Natomiast zamiast robić którąkolwiek z tych rzeczy, ta połowa dnia zeszła mi na siedzeniu na zajęciach (nudnych), robieniu zakupów i niesieniu ich - ciężkich - do domu (pół kilometra piechotą plus wejście na czwarte piętro - choćby człowiek szedł sobie powoli, to się zmęczy), oprócz tego trzeba było wynieść śmieci, zrobić pranie, zdjąć i poskładać wysuszone pranie, poodkurzać, a przy okazji jeszcze pamiętać, że trzeba coś zjeść, żeby na cokolwiek mieć siłę.
I tak, w przysłowiowym biegu (bo i tak się staram stopować i zachowywać przy każdej czynności spokój), zauważam, że już jest na zegarku po czternastej. Wiem, że nagli mnie pisanie magisterki - obecnie osobisty priorytet, z "przymusu", w cudzysłowie, bo ten przymus z wyboru - i byłoby idealnie pisać ją sobie spokojnie od rana, kiedy chłopak jest w pracy i w mieszkaniu jest względna cisza. A tak to siadam do niej w pół do trzeciej, w międzyczasie trzeba coś dojeść, bo w brzuchu burczy, napić się jakiejś herbaty, ubrać coś, bo w koszulce chłodno, laptopa przetrzeć, bo się zabrudził.
Z tego wszystkiego się robi zaraz 16:00, ja mam kilka słów/zdań nowych (zamiast stron), i trzeba robić obiad - to w ogóle najbardziej uprzykrzająca czynność, zajmująca wiele czasu i na gotowanie i potem sprzątanie tego - gotta hate it. Wiem, nie powinnam tak mówić, jak zwykle tylko narzekam, ale skoro i tak nikt mnie nie słucha, to lepiej napisać to co myślę niż dusić w sobie i tylko się denerwować później na wszystko z byle powodu.