piątek, 13 października 2017

Trzynastego piątek, {nie}piękny październik

Aja jaj, milion rzeczy, a ja nic nie piszę zamiast coś pisać! Tyle rzeczy po kolei mogłam tu powpisywać, a tymczasem zionie kurzem.
Czyżby toć dlatego, że jak przychodzi co do czego, to jednak człowiekowi wena spada tak do zera? Co się przekłada też na sferę duchowo-towarzyską, czy nazwać to jak bądź. U punktu wyjścia zostaje wciąż praktycznie jałowa w tym wymiarze wyobraźnia... Dobra, koniec bulszitowania.
Jutro idę na Twojego Vincenta do nowych horyzontów. W ogóle dzisiaj był taki piękny dzień. Chociaż się spóźniłam na ten zasrany rynek pracy, do tej wielkiej sali na wydziale prawa, ale w sumie i tak się nic nie stało, a w ogóle tam było tak duszno, a w ogóle wczoraj kupiłam sobie taki super cienki jasny sweterek trzy czwarte i to w nim dzisiaj poszłam.
Nowy album mojej ukochanej Alecii jest świetny, przesłuchałam sobie dzisiaj od razu cały i żadnego niesmaku ani rozczarowania nie doznałam, wręcz parę razy rozgryzło mi się jakby takie smaczne, aromatyczne ziarenko, które uwolniło dużo dobrego smaku, jak purchawka uwalnia ten śmieszny zgniły opar, tylko tu w sensie zupełnie przeciwnym, więc nie wiem skąd ta idiotyczna aluzja. Może stąd, że trudno idzie mi uruchomienie tego składnego i dobrze naoliwionego myślenia jak na wyrosłą jednostkę człowieczą przystało, bo stanowczo za często jeszcze sama sobie narabiam przypału, jak to subtelnie niepokojące zamieszanie dzisiaj z tym całym wykładem. Skądinąd wszystko i tak się rozwiało szczęśliwie w uduchowiającej jasności, co się rozpanoszyła dzisiaj nad moim kochanym miastem, serduszkiem.
Zaraz po wyjściu stamtąd miałam po drodze od razu do misia, a zaraz w kolejce za mną akurat przybył Blaise Paridae (ta finezyjna enigmatyzacja, hy hy jakby to było potrzebne jakoś bardzo), i żeśmy sobie nawet pogadali w kolejce i mało tego, gadało się wcale fajnie i wyjątkowo nieunerwiająco - jak na mnie, biorąc pod uwagę cały ogół kontaktów, gdzie, no jak ta babka dzisiaj gadała, we krwi to ja jakoś tego nie mam. Oczywiście, to moje odczucie, ale trudno z reguły wygmerać się i oswobodzić z tej krępującej sztuczności tak unerwiejającej mnie, tak. właśnie.
No więc w miłym towarzystwie okazjonalnie zjadłam sobie, a później poszłam do tych horyzontów kupić bilet.
A wczoraj śnił mi się mój Ben, mój Jean-Baptiste, którego sprowadziłam z tragicznej drogi do zguby, odwiodłam od morderstw zbędnie brukających, tak że się los jego ów nieszczęsny nie musiał w ogóle ziścić. Tak, ów anioł w mych oczach i cud piękności stał się nim istotnie, poznał miłość, a ja miałam w tym bezpośredni udział. Taka była fabuła tego snu. Jak to dobrze, że raz na jakiś czas te koszmary i cała inna rzesza dziwactw mają tak z innego świata wziętą jakby, tak cudnosłodką przeciwwagę.
<3