niedziela, 19 sierpnia 2018

Efekt Meghan

Kawa zbożowa inka, rozczyniona tłustym mlekiem. Tutejszym, bo przecież kwestia świeżości. Tosty z chleba z Polski, takiego fajnego, ciemnego, ze słonecznikiem. Zapiekane w środku z dżemem z czarnej porzeczki, domowej roboty, nie kupnym. I kilkoma plasterkami mozarelli, za którą nigdy jakoś specjalnie nie przepadałam, ale tutaj roztopiła się i ciągnęła wybornie, doskonale komponując się z konfiturą. Na mozarelli spoczęły też pokrajane brzoskwinki, również domowe, z osobistego drzewka w naszym sadzie. I do tego miodzik, jeszcze płynny, szczerze mówiąc nie jestem pewna, lipowy czy wielokwiatowy. Ale do wszystkich pożywnych potraw sporządzanych na słodko, zwłaszcza gdzie pojawia się jogurt lub inszy mleczny wyrób, jak serek (wspomniany makaronizm się kłania), smakuje wyśmienicie. Wszystko to pyszne. Mimo to i tak zdarza mi się opychać czipsami, chrupkami, ciastkami w czekoladzie, samą czekoladą, żelkami w cukrze i innym szajsem, jak taką mam skrzypcowo skrzypiącą melodię drażniącą postronne zewnętrzne ucho i moje trzewia bez wątpienia, lecz to nie szkodzi. Nie jest to jakaś pomroczność, że napada mnie chore obżarstwo, a potem żałuję, zadręczam się i źle się z tym czuję. Nic z tych rzeczy. Wszystko to jest bardzo dobre, nie żałuję. Powiem więcej, te pyszne serowe mixupsy z lejsa, kwaśne żelki arbuzowe, oreo w białej czekoladzie i mogu mogu z miąższem kokosa, to jest wirtuozeria. A w chuj to pewnie niezdrowe, ale nie szkodzi. A w ogóle wczoraj był grill i dziewczyny narobiły tak pysznego jedzenia, że to niebo w gębie. Obdarowane bestie. No i co, raz się człowiek naje, raz się przeje, raz nie. Innym razem prawdziwy głód się odczuje, innym tylko kapryśny apetyt na jakiegoś frykasa, nic to. Zresztą, nie o jedzeniu miało być. Tylko o czym? A w sumie nie wiem, ale to zdjęcie wyszło mi takie sympatyczne, że zostawię je teraz ładnie tutaj. I kostki w spoczynek, na razie koniec elaborowania.