niedziela, 30 kwietnia 2017

Dopiero ochłonąwszy

A ja nie zdawałam sobie sprawy, że nie bez koincydencji ten właśnie utwór przeszczytował u mnie wszystkie inne Imagine Dragons, zanim wzięłam w końcu ten film obejrzałam... (nota bene, dzisiaj o trzeciej w nocy)
Kiedy ostatnio tak strasznie zryczałam się na jakimś filmie? Albo - w ogóle? Dawno, dawno, dawno.
Toż nawet na Titanicu... nie, w ogóle na żadnym innym. Że mnie nie zabiło to katharsis, kalibru ultra rozstrajającego. Nos mam za to do tej pory zatkany, *sniff, sniff*.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaach.

Hm, przy okazji przyszło mi do głowy wystawić się w końcu z czymś, co zrobić mogłam już czas przecież temu. Mając już napisaną tę wykrzesaną od serca, natchnioną prawdziwie, z czego przeszczęśliwie dumą staram się napawać, uronioną z ciepłości dłoni swoich perełeczkę...
No więc, zrobię to teraz.
Spojrzenie głodu w bezszlifie superlazurytu
Widzę Go, wyższego ode mnie. Nie jest za wysoki, żebym musiała wspinać się do niego na palce. Mogę wtulić się idealnie tak, aby czuć zarówno Jego przecudowne, długie włosy, jak i bicie serca pod tak ciepłą i miłą w dotyku koszulką. Albo koszulą, taką, jaką ma na sobie dzisiaj - długą, rozpinaną, podwiniętą niedbale acz stabilnie w rękawach, rozchełstaną nieco przy kołnierzu. 
Jakże korci, aby ująć delikatnie ten następny guzik, rozpiąć go. I dalej następny, jeszcze wolniej. Za to kolejne już najpewniej niecierpliwie, byle tylko wyswobodzić je do końca, byle zedrzeć tę koszulę, wszystko ceną muśnięcia chciwą dłonią Jego nagiego ramienia. 
Tego samego, mocnego, przy którym żadne zło nie istnieje w nijakiej bliskości ni rzeczywistym pojęciu. Pod którym słodycz niezachwianego bezpieczeństwa trwalsza jest niż wszystko inne i smaczniejsza od samej nadziei, choćby najczystszej. 
Nawet tej, którą nieskończenie czerpię ze źródeł Jego oczu, zawsze i za każdym wyjątkowym razem. 
Ta nadzieja nie ma bowiem smaku. Jest tylko jedną z urzekająco migoczących powierzchni mnogościennego klejnotu, z których każda jest innym z rodzących się we mnie wówczas przeżyć. 
Ktokolwiek zapytałby mnie o ulubiony kolor, nie potrafiłabym wskazać. Mogłabym ledwie spojrzeć Mu w oczy, to byłaby odpowiedź. Tylko On jeden, ich posiadacz, byłby pewnie w stanie ją zrozumieć. 
Jaka szkoda, że zdawało mi się jednak. To pociąg tak teraz biegnie, a za lodowatą szybą ospale rozmazują się oblicza niewzruszonej natury. 
Ubożejących drzew, ni tych bezkresnych pól ani szarzejącego nieba nie obchodzi, jak bardzo pragnę urzeczywistnienia mojej wizji... Wciągnięcia jej w bliższą, realną formę, po którą mogłabym wyciągnąć złaknioną dłoń, zamiast wypatrywać w dal swe spragnione spojrzenie. 
*** 
W ogóle, jak ten film właśnie - on, jak nic innego od długaśna już do tej pory - nainspirował mnie zachłystująco wręcz tym pragnieniem tak jasnym, że przecież ja chcę napisać swoją własną historię, przecież - nawet mam już ten koncept! I to zrobię.
Pomimo stagnacji twórczości mojej w uśpionym tak skrycie kiełkowaniu. Ale... to tylko tak na razie!
A to jest ten fragment:
"Jego oczy miały nieodgadniony kolor. Jego spojrzenie miało zaś wyraz jeszcze bardziej nieodgadniony. 
Evelyn korzystała z każdej okazji, by przyjrzeć się ukradkowo temu zadziwiającemu zjawisku. Patrzył w bok, w niebo, rozmawiał z Efim, patrzył w ziemię. Długo. I spojrzał też na nią. 
Evelyn poczuła coś, czego nie czuła jeszcze nigdy w całym swoim życiu. Nigdy. 
Mianowicie, poczuła, jak topnieje jej serce."

piątek, 28 kwietnia 2017

Przez serduszko niezabielane

Zagrzałam sobie ręce tak spierzchniałe mi rozkosznie na nagrzanej filiżance z ciepluteńkim kapuczino. I dobre takie było. Bo z ekspresu.
A Kubuś sobie wziął herbatkę. Niesłodzoną też. Jaki on jest mądry i w ogóle ogarnięty. I słucha tego, co ja gadam, znaczy tych wszystkich bzdur, które wydaje mi się gadam kiedy za bardzo staram się mówić najzupełniej normalnie. Chociaż, chyba nawet mi wychodzi?
Ja nie sądziłabym, uprzedziła się byłam może nawet, że on ma takie ładne oczy. Jasne takie i źródlano iskrzące jak ten górski strumień, ale przy tym, no, nie tylko.
Było dzisiaj milej, niż obawiałabym się. Wróć, wyobrażała sobie po prostu. A zmokłam jak szczur i Kubusiowi też było zimno. A potem słuchał mnie z tak bliska, jak siedzieliśmy sobie a na dworze robiło już zmierzchło. No i ten deszcz.
Całą mokrą miał tę skórzaną kurtkę...
I ja też.
Ale było super!!
A to jeszcze było u cioci na wielkanoc, w tych nowych butach. Co potem na dworcu z Kubusiem się zobaczyłam! A tu z pokrzywami! Hhihi hih!
Mmmmm.



środa, 26 kwietnia 2017

Bajka o w nosie palcach trzech głodu

Na obiad zjadłam mango powoli, we kawałeczkach, widelcem.
Uczuciowego związku łaknie moje serce.
Trawiąca ta żądza wielce.
Ale zawsze można nakarmić się muzyką,
i nasycić,
bon appetit.

Ale jestem dumna z tego niewymuszonego szajsu.

wtorek, 25 kwietnia 2017

Wyczekiwanie z okruszków

Bo to było tak.
No bo od rana nic nie jadłam i potem się wzięłam za ten serek, i za banana, i połknęłam je widocznie w pośpiechu tak szybko, że, no mam za swoje. Znaczy, na niemieckim sparło mnie tak, że ojacieszpier--. Bo poleciałam oczywiście spóźniona, co tylko wstrząsnęło moimi i tak już skatowanymi bebechami.
Nie, serio, bo już na niemcu myślałam, że skonam. Może jakbym nie była do tego jakoś tam już przyzwyczajona, to faktycznie bym zezgonowała, ale tak to - wydaje mi się, nic absolutnie nie było znać po mnie. Jak wyjątkowo udało mi się oddzielić pozory aparycji i fizjonomii od rzeczywistego stanu wnętrza! Brawo, mogę być z siebie dumna. Bo normalnie przecież, czuję się okropnie, to wychodzę. Więc, bez wahania powinnam wyjść. A nie wyszłam.
Mało tego. Bez mrugnięcia obcieniowaną powieką wysiedziałam grzecznie u naszej pani Magdaleny Bożeny, wygłosiłam nawet spicza, którego nie miałam, bo, właśnie, przez szalej swój i ogólny nie ogarnęłam się z tym też. Nota bene, nie produkowałam się w ekscesywnym a irracjonalnym zainteresowaniu Porzeczkookim. Który, skoro już przy tym jestem, zostaje oficjalnie pozbawiony tego nader romantycznego i przeto nieadekwatnego przydomka. Nie substytuuję przy tym żadnym innym, nie upatrując nijakiej potrzeby po temu, a na ewentualną wzruszając ramionami. Wymowne, prawda?
A tak naprawdę to miałam zacząć od Kubusia, tego co to poniewczasu coś wspominałam. Poniewczasu, czy to pasuje?? No, może, poniekąd, bardziej, zresztą nie wiem. Hmm. No więc co?
A więc, no. Może niniejsza znikoma nikłość entuzjazmu w ekspresji tematu nadrobi sobą trochę za mnie, skoro i nie mam za bardzo czym kolorować.
No i jak ja lubię tak pisać. Phhhiiiiiihihihihihh?
A oto i moja Süzanö, słodyczy, najnowsze odkrycie... z Północy.
Cholera. Ale ten brzuch to mnie jeszcze boli dalej. Cholera. Mam za swoje... czy ocb...

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

W dupie mam, w dupie mam, Natalio

Głos Dana działa na mnie cuda. Na przykład, łagodne uświadomienie (jakbym i tak już cały czas nie wiedziała), jak głupia jestem, gadając z tym beznadziejnym Pawłem (nie, tym innym). Zbereźny pomiot czatowy. Mój Porzeczkooki ptzy nim to złoto, nomen omen. Ale kim jestem, żeby ich oceniać?
Tak tylko mówię.
A święta super.
Jakie to śmieszne nieśmiesznie i nieistotne, i jak tak na siebie mam popatrzeć, i na to gówno które się dzieje. No, farsa. Ale by mnie posrało już hardo, gdybym się spotkała z tym żałosnym typem. Nie, żeby był taki zły. Ponaciągałam już przecież tyle wniosków, przekonując się jakoś. Tylko to tak rażąco widoczne, ta beznadzieja komiczna, no nie jest tak? Nie jestem ja dość ślepa, ać przeczuwająca? No przecież.
Nie, trudno, niech ten Porzeczki nie zwraca na mnie uwagi, będzie taki niekompletny - nie dla mnie. Mam to w dupie. Tak jak i tego brzydala Filipa aka Pawła, typa dalece naciąganego. Tak, maskuję właśnie chamsko jakiekolwiek nikłe plusy, żeby kurde oczy mi nie zaszły musztardą.
Jak ja kocham, niesamowicie i całą dzikością i uporem swojego lotnego serca kocham Imagine Dragonsów i Dana, in particular. I ta miłość niech mi starcza, to i tak już kolosalnie dużo. A realność, cóż, jebać. No i naprawdę nie będę taka tępa, nawet jeśli (oby nie, skoro ten pajac nawet nie pisze; ja też mam go w dupie) miałabym poużywać sobie na nim. Nie inaczej, tak, ja.
Jutro zjem jeszcze więcej ciasta i naprawdę~kocham~życie...

sobota, 8 kwietnia 2017

Jeśli to nawet spontanicznej spazm głupoty (a pewnie jest)

Jak dokładnie mogłabym zadedykować każde słowo tej piosenki jemu, cały jej przekaz! Tak... dosłownie... Poraziło mnie to właśnie w tym momencie!
Kocham

środa, 5 kwietnia 2017

No, i uszczęśliwszy

Wcale nawet już nie kocham się w tym całym P-p--p. W ogóle, powinnam to w cudzysłowie. W ogólem go przecież nie zakochała się tak zabój na początku. NIC z tych rzeczy.
Jestem teraz mimo wszystko taka szczęśliwa. Mimo, raczej, niektórych tylko rzeczy. Serio! Nawet bardzo!
Oto, oprzytomniawszy. On jest przecież po prostu tylko słodki, i bardzo, tak bardzo mi się spodobał. Ale nie mogę, na litość, cudów nijakiejszych weń upatrywać. No, niestety, ich nie ma. Zabrakłszy. Imiesłowowy stan podgorączkowy, nie, nie poważnie.
Dosyć. Rzekłam. Gapienia się na niego. Nie zasługuje. Niech sobie dalej będzie taki śliczny, ale już nie wyidealizowawszy. Niech i dalej porządny (bo jest, i szanuję, ale i tak choćby - Blackbird bardziej i jego nawet od początku aprobowałam bardziej, o). I, no nie wiem, w ogóle. Ale czego nie odmówię, to innego za to nie dopowiem po próżnicy. Na wymus tak w sensie. Nie, to nie, oborzesztymój. Nie i nie.
Gówno.
Oprócz małego tego zwichrowania, zażegnywanego już (może nie?!), szczęśliwam wszak niepomniernie. O, jest z czego... Studia wspaniałe. Kocham tak wszystkich. Niech i wewnątrz uczucie te żywię, uparcie i skrycie, i nad życie, ale tak, kocham ich tak fest na różowieńko. Tak bezinteresownie, ach że nie wiem. O, i pociągami jak się super jeździ! A przefestsuper takiego mężczyznę, to w końcu może... albo i nie... A, jak pracę jakąś tam będę miała? Kiedyś. Albo gdzieś, przypadkiem. Przecież, nie wiadomo. Wrocław, taki mój kochany, to mi jedno wiadomo.
Moje ci miejsce pod niebem, na razie, o, upewniwszy. Ale się śmiała jeszcze będę z tych durnotów, z tego żółtodzióbstwa, naiwniakości! Ha! I z rozczuleniem tedy wspomniwszy, hihi hih.
(nie pod klimat trochę, ale?)
Żeby przeczytać Mobiego Dicka całego, to obliczyłam że sobie po 43 strony dziennie, h-he!! Chociaż. Może i da radę. Mogę jakoś spróbować nadganiać przez weekend, skoro się w tygodniu może nie zaczyta aż tyle. No, w końcu są jeszcze inne rzeczy! Ważne-i-ważniejsze nawet. 
A dzisiaj na się wdziałam kieckę w kwiatuszki, i czarne pończosie te cienkie. No, mój luby to będzie miał oczy, a nie, idiota jakiś ślepy. (Ja serio to piszę?? A, nie!)