piątek, 23 lutego 2018

Powiewa

Oprócz śniadania zdrowego i solidnego żarłam dzisiaj praktycznie samen szajs. Po zajęciach sobie wzięłam frytki z maka, a zaznaczyć muszę, że skubiąc je na takim mrozie odmroziłam sobie niemal prawą łapę zanim doszłam na podwale. Wlazłam na chwilę do londyńskiego poszperać sobie w ciuchach, przynajmniej ta ręka mnie trochę odtajała, a zaciągnęłam jeszcze rękaw ten mój czarny, gruby a wełniany na tę spierzchniętą skórę. No mróz wstrętny, słowo daję. Ale i tak jak ja kocham być w tym mieście, kocham je do szpiku kości, nawet spacerując tak zawiewana przez zefirki zimne jadowicie i poszczypujące mi nerwy. A słonko to dzisiaj dowalało tak, że! Kosiło po oczach nieźle, tym bardziej, że przeciwsłonecznych to raczej że nie miałam, no kurde zimą?
A po lumpach (nabyłam jedną taką bluzkę koronkową) przepłaciłam za liona, jogurcika danonka i pieguski, za pieguski zwłaszcza. Potem je sobie otworzyłam w tramwaju, i się nie oprószyłam nawet tymi sakramenckimi wiórami zanim mi się raczyły wysypać szczodrze na klawiaturę, bo wykonałam jakiś nieokreślony ruch siedząc sobie z nimi przed lapkiem, no i jebs, tragedia osobista w ciul. Ale w sumie nic się nie stało, bo strzepałam w końcu to wszystko, raz dwa zamachałam zmiotką i glanc. Tyle że mnie po tych ciastkach zamuliło, trzeba było normalny sobie obiad zjeść, a nie fastfuda bo się mnie tak zachciało. Bueeh, hormony pewnie albo inne gówno, i po cyckach to można znać, i po chcicy bezbłędnie tej palącej (ale dobra już dobra, paniekarolu stop).
Na chacie pyknęłam sobie tę pałeczkę indyjską, w końcu te dobre, co mi dopiero co sis przywiezła. Razem z paroma kulkami zwiniętych rajstopek, pigułami i butelką mętnego soczyska z marchewków. A ogólnie, to się tak zaczepiście czuję po tych jej odwiedzinkach, jak żeśmy się po galerii poszwędały i trocheśmy posiedziały tu u mnie. No fajnie było bardzo. Za to Marcin to mnie nie odwiedził, i dobrze ja się dopominać nie będę, serio, chuj z tym i amen. Czy mie brakuje czegoś wogle?, nie.