Znając życie to jeszcze poczekam, aż wykluje mi się magiczne jajo w everwingu, przejdę się w międzyczasie do kibla, i dopiero jak wrócę to ten wpis dokończę, więc opublikowany pewnie gdzieś będzie po 7:00 (albo i po 8:00, jeśli coś mnie będzie rozpraszać albo popłynę znowu z bóldupieniem, ale postaram się nie).
Chociaż serio mnie nosi i wzbraniam się, bo po prostu miałam koszmar dokuczliwy i już can't even.
Dominikowi to tylko napisałam, że masakra miałam okropnie zły sen i nie mogę się pozbierać. Ale czy mam mu siać ferment znowu czymś takim? Tym bardziej, że to dotyczy najbardziej drażliwego tematu, czyli --
Dobra, przerwano mi jednak - zwłaszcza jedna baba klientka miała z czymś problem - i w ogóle jeszcze parę osób dupę pozawracało. A zaczęłam pisać 6:27.
...Czyli -- naszych byłych. Wiem, tak, niewarto do tego wracać. Dopiero co i tak miałam schizę jakoś przedwczoraj, i zamiast spać dostałam histerii i Dominikowi pewnie zrobiło się smutno. Chociaż sam mówił, że haha to pewnie przez to, że zbliża mi się okres (też prawda). I zapewnia, że mnie kocha. Przecież wiem o tym! Zawsze! Też go kocham najbardziej.
Ale coś słabo się bronię przed nadchodzącą mnie paranoją. Dopiero co on miał coś z tym znamieniem na ramieniu, albo ja coś się dziwnie czułam, to już zaczynałam płakać, że na pewno umrzemy czy coś. No dramat. Nie można tak.
Nie można też wierzyć jakiemuś głupiemu koszmarowi, że on ma dziecko przypadkowe z jakąś swoją tam byłą jednorazową (niedobrze mi się robi na samą myśl i chcę umrzeć). I ok, on nie ma świadomości że niechcący zrobił dziecko, ona nie ma pojęcia kim jest ojciec, ale po jakimś czasie - dajmy na to - spotyka go, rozpoznaje, oskarża o ojcostwo i jakieś roszczenia ma o alimenty czy chuj wie co... A ja sama to najlepiej w takiej sytuacji niech się zapadnę od razu pod ziemię. Nie miałabym już czego szukać w ogóle nigdzie.
Chciałabym mieć swoje dzieci tylko z nim, pierwsze, swoje własne. A nie, że on już ma jakieś na boku.
To strasznie podchodzi w ogóle pod paranoizowanie moje, wiem, bo nie ma przecież pewności, tak, nie wiadomo, może nigdy się nie dowiemy nawet. Ale jak mogłabym zdobyć tę pewność, której brak tak mnie zadręcza? Odnajdując te wszystkie dziwki, które zaruchał, upewniając się, że nie były w ciąży? a jak były, to bach bach, test na ojcostwo - że na pewno nie z nim? A jeśli - to co, amen, koniec związku? Nie przeżyłabym. Ale też nie umiałabym z nim być wtedy w ogóle. Masakra...
Ludzie mają różne uprzedzenia, że rasa, że religia, że poglądy polityczne, orientacja seksualna, wreszcie wygląd (rudy, za gruby, bo "krzywa morda", "bo tak"). Dla mnie to wszystko głupie akurat i śmieszne, ale sama mam tylko jedno, wielkie takie okropne i niezbywalne uprzezenie - właśnie jakieś dzieci z innego związku. A zwłaszcza takie na boku, nawet nie ze związku, tylko z samego zaruchania. Może i równie dobrze można się uprzedzać do czegokolwiek innego, a to moje uprzedzenie jest równie głupie. Ale po prostu razi mnie sama myśl o tym do tego stopnia, że naprawdę nakręca mi się paranoja, ciężko mi się uspokoić i ogarnąć jakoś umysłowo. Dramat. Niedobrze mi z tym.
Boję się, że coś takiego kiedyś z dupy wyniknie, podejdzie do nas za parę lat jakaś baba, powie że poznaje Dominika, że w końcu go znalazła, że to on, a to proszę - jego dziecko. I do mnie wtedy, żebym ich zostawiła.
To jest najgorsza sytuacja chyba, jaką sobie w życiu teraz mogę wyobrazić. Patologia straszliwa, tak to widzę... Nie chcę krakać, ale ja bym już kurwa wolała chyba umrzeć, niż przeżywać coś takiego.
Ale nie będę przecież znowu dzielić się z nim swoimi obawami. On mnie zapewni, że nic takiego na pewno nie miało miejsca, i tyle. A ja i tak nie mogę w żaden sposób mieć pewności i nie przestanie mnie to zadręczać chyba.
Mogę najwyżej zmienić swoje nastawienie. Ale na to, co rzeczywiście się stało kiedyś, nie mam już przecież żadnego wpływu! Mogę nastawiać swoje myśli na to, że nie, na pewno nic takiego się nie stało, jest ok i nigdy nic naszej miłości nic nie zepsuje.
To właśnie ciągle robię. I odkąd jesteśmy razem, jednak większość czasu jestem szczęśliwa i nie dopuszczam tych najgorszych myśli.
Mam po prostu nadzieję, taką ogromną, najbardziej jak tylko mogę, że te wszystkie moje obawy są zupełnie nieuzasadnione, nieprawdziwe, i nic z nich się nigdy nie ziści...
"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur
czwartek, 30 maja 2019
Obawy złych snów
wtorek, 28 maja 2019
Wciąż naprzeciw gniciu
Rozbolały mnie zęby po tym enerdżiku, biały monsterek. W smaku jakoś to ujdzie, nie wali chociaż tak jak typowe energetyki, ale i tak poza pożądanym rozbudzeniem sypie dość tymi efektami ubocznymi. Bolesne szczypanie w zęby to właśnie jeden z nich.
Przy pierwszych łykach zwłaszcza popieścił mnie nieźle po przednich zębach. A z czasem, choć przyzwyczaiłam się nieco, zabolało mnie znów, kiedy tylko kromkę z nutellą spróbowałam ugryźć. Zjadłam w końcu całą, dyskretnie nie krzywiąc mordy, ale uzębienie moje nie lubiło tego.
Poza tym, brzuch mnie znowu rozbolał, jak i wczoraj o podobnej porze. Takie tępe ciurlenie w samym środku, na żołądku. Trochę też na wątrobie i wyrostku robaczkowym. Niefajnie. Człowiek chce postać, bo w krzyżu łupie że dramat, i siedzieć nie można, a tu przy staniu też zaraz wygina od tego parcia na brzuch. Tragedia no.
Stara baba. W krzyżu ją łupie. He he. Najlepiej to jeszcze leżeć sobie w domciu i czilować, a jeszcze lepiej na płasko plecami na podłodze, albo jak już w łóżu, to na brzuchu. Dość znacznie lżej wtedy.
Paradoksalnie stojąc w pracy też się czuję lepiej, chociaż tak korci ciągle, żeby przysiąść sobie. Ale nie przysiądę, bo 10 minut i znowu kosa w kręgosłup. Dramat. Dziś to praktycznie stoję cały czas od tych już 6 godzin. Na chwilę właśnie przysiadłam kromkę sobie spożyć, ale wziąwszy się potem za pisanie czegoś w kalendarzu zaniechałam prędko, bo plecy te przeklęte znowu zaprotestowały. No, to stoję.
Książkę sobie podczytam, pogram na telefonie, pokręcę się w kółko, popiję monsterkiem. Wychyliłam już cały. Ale bokiem mi on wyłazi. Niby nie usnęłam chociaż, to dobrze, ale poza tym wiele dobrego to nie przyniosło. Na brzuchu prze, zęby bolą, niedobrze mi trochę, boli pod żebrami aż usiąść się chce, ale - czerwona lampka - już lepiej na stojąco się zwijać z bólu, niż wykręcać na krześle od doskwierającego w cholerę krzyża.
Jak nie zachwycać się tą pracą.
Nawet już tracę poczucie, że te 3k które zasilą mi konto za parę dni są tego warte. Ok, posiedzę trochę, porobię nic albo co nie co od czasu do czasu, a zastrzyk gotówki jest co ten miesiąc. Jeść potem mam co, jakąś pierdułę typu ciuch czy kosmetyk mogę sobie kupić, nawet do kina może pójść albo na randkę do starbaksa z chłopakiem. Na czynsz za chatę też jest, więc utrzymanie z głowy; jak dobrze pójdzie, to nawet z 200 stówy sobie uciułasz co miesiąc. No zajebiście, nie?
No nie. Fajnie, gdy siedzisz w takiej pracy, gdzie czujesz, że każda chwila jest po coś i każdy grosz wlatujący za nią jest zasłużony. A kiedy zaczyna ci być już wszystko jedno, że tyle a tyle hajsu, bo z czasem już nie wiesz co ze sobą zrobić od tego gnuśnienia w jednym, zapierdziałym grajdołku, to pytanie, czy sytuacja jest wymierna jest chyba retoryczne. Prościej, to szkoda po prostu siedzieć i już mentalnie łazić po ścianach, nawet jeśli wpada ci za to względnie przyzwoita sumka jako wynagrodzenie. Ta wartość hajsu po prostu blednie przyćmiona uciemiężeniem, jakim zdobycie go (tego hajsu) jest okupione.
Nie musi to być zaraz jakaś rażąco skrajna sytuacja typu małe dziecko tyrające po 20 godzin dziennie za 50 gr w kopalni węgla brunatnego 4 km pod ziemią, bo ludzie lubią tak dramatyzować. Wystarczy, że ktoś typu ja pożali się z (uważam) uzasadnionych względów na swoją sytuację i wynikające z niej samopoczucie, żeby w mig się zlecieli jak ćmy do lampy tacy życzliwi, którzy to zasypią cię przykładami, jak to wszyscy mają tylko po stokroć gorzej.
Bo po co patrzeć na to, że ktoś ma lepiej i też tak chcieć. Przecież wszystkim normalnym ludziom jest regularnie strasznie chujowo, więc się ciesz co nie miara, jeśli sam masz choćby ciut mniej chujowo.
Gdzie tu zdrowie jakieś w tym myśleniu, no ja pierdolę? Dobra, rozumiem też takie celowe prezentowanie komuś innej perspektywy, w sensie nie narzekaj na wszystko, bo są też dobre aspekty i trzeba je zauważać. Spoko. Ale nie do przesady, jeśli coś już człowiekowi mocno ciąży i nie wiem jak się musi nagimnastykować, żeby jakieś tam pozytywy w tym dojrzeć - to hola, nie warto aż tak się poświęcać.
Po prostu są rzeczy, które jeszcze można tolerować. A jest pewien próg, po którego przekroczeniu lepiej się poważnie zastanowić nad zmianą swojej sytuacji. W moim przypadku to mowa o pracy, ale może to się tyczyć wszystkiego, od złego odżywiania się i zubażającego trybu życia przez tkwienie na poronionym kierunku studiów po nieprzyszłościowy związek z niewłaściwą osobą. To jest najzwyczajniej chore, jeśli bez względu na to jak by było chujowo, ze łzami w oczach i bodajże desperackim już zaślepieniem człowiek się będzie zaklinał, że nie jest tak źle, w ogóle to jest super, najważniejsze to nastawić się pozytywnie do życia i w ogóle HI HI. Nie.
Po prostu stop, i nie. Przy takim porównaniu do sytuacji, która mogłaby być jeszcze gorsza niż moja obecna, to racja, dostrzegam że nie jest aż tak beznadziejne. Stąd się rodzi właśnie ten dylemat, czy jednak popuścić sobie bo dość sporo mnie kosztuje tkwienie w takim miejscu, czy może obrać jakieś środki znieczulające to poczucie przymiażdżenia, typu jakieś psychozabawy z samą sobą, umilanie sobie czasu we własnej głowie czy cokolwiek nawet absurdalnego czy śmiesznego, co by tylko kierowało moje odczucia w innym kierunku niż skupianie się na swoim niezadowoleniu i poczuciu nieznośnego przygniecenia. Takie bawienie się w wychodzenie z pułapki na różne sposoby.
Skoro wywnioskowałam już, że mogę do pewnego stopnia poświęcić się, by w zamian zarabiać tyle a nie mniej, to najlepiej zapewne pozostać przy tym i uznać, że stopień ten nie jest jednak przekraczany.
Podsumowując, po prostu najlepiej wytworzyć sobie samej w umyśle na tyle sprzyjającą aurę, by nie przebijały się przez nią dołujące myśli tak gęsto garnące się do mnie przy okazji pracowania tutaj. Skoro już pokminiłam i parę takich zajęć i sztuczek znalazłam, to teraz warto się ich trzymać. A że nie przychodzi to tak o, to już trudno, najwyżej poćwiczę trochę tę silną wolę i samozaparcie, które wciąż zbyt łatwo i przy byle pretekście mi luzują.
Próbuję się zająć czytaniem książki, ale usypia mnie to, trudno, to niech spróbuję się skupić bardziej i wczuć w dziejący się w niej przebieg akcji i szczegóły opisów.
Źle się czuję w takim otoczeniu, na otwartej przestrzeni i wystawiona na pastwę losowych gapiów i koniecznego kontaktu z ludźmi - też trudno, to niech sobie wyobrażę, że jestem w domu i to tam sobie właśnie czytam książkę, i jest spokój, przytulnie i nie ma nikogo z tych obcych ludzi wokół mnie. O ile przyjemniej od razu.
I tak dalej i tak dalej. Albo jak stojąc zachcę przysiąść sobie, to niech pomyślę, jakie jęki pleców moich pociągnie to za sobą - i od razu wolę postać te do końca zmiany na nóżkach. I też jest lepiej!
Od jutra biorę ten zeszyt syrenkowy i w nim będę prowadzić różne pierdoły, typu te dzienniki napatoczającej się klienteli lub choćby to mierzenie temperatur o cyklicznych porach. A uaktywnię i to, czemu nie. Na boga, czym już mam się zająć od tej niedproduktywności i destruktywizacji próbującej mnie strawić tutaj?
piątek, 24 maja 2019
Zapobieganie gniciu
Pomiędzy nudą, znużeniem i zmordowaniem ja gdzieś jestem na tym drugim etapie, przesiadując w tej fascynującej pracy. Czasem chwilkę się coś zadzieje i czas rozpędzi się nieco, czasem tylko ktoś zawraca niepotrzebnie dupę albo robi się krindżowo, jeśli ktoś jopi się tylko z niefajnym wyrazem twarzy albo po prostu sam fakt, że stoi i się gapi i gapi - nie umila to tego siedzenia tu, wręcz przeciwnie. Podobnie, jak ktoś po prostu podejdzie zagadać i spytać się o coś, zwięzła rozmowa bez zbędnych, żenujących komentarzy - to też spoko. Jakoś turbo to pędu czasu nie rozkręca, ale i tak jest produktywniejsze niż wizyta takiego zaczajonego gapia bądź innego ignoranta, który nawet nie umie w język i jakąś podstawową interakcję z inną posiadającą mózg istotą. Czasem już sama wymiana niezobowiązującego "dzień dobry-dzień dobry" to spory sukces.
Nie to, że ja się tak rwę do ludzi i najchętniej bym każdego zagadywała. Wprost przeciwnie. Ale skoro już mam pełnić tu wiadomą funkcję, to wolę po ludzku i na schematach się z ludźmi porozumiewać, niż ocierać w kółko o jakieś żenujące, dziwne i psychicznie jednak krępujące sutuacje. Wiadomo, nie jest to tragedia, chodzi tylko że skoro już wykonuje się taką pracę, to fajnie byłoby czuć się w niej też co najmniej znośnie (nawet podrzędne stresy okazjonalnie można znieść), a nie przechylać się jednak nieproporcjonalnie w stronę umiarkowanego, acz uciążliwego męczenia się w tym przewlekłym położeniu.
I teraz JAK SOBIE PORADZIĆ Z TĄ NUDĄ. Jasne, można powiedzieć, że ale jak to, no inteligentny, pomysłowy człowiek to się w żadnej sytuacji nie będzie nudził. Totalna zgoda. Tylko te pomysły po jakimś czasie się wyczerpują, a nawet jeśli czepić się kilku takich, którym nawet przy wysokiej powtarzalności jakoś udaje się zapychać czas (w końcu sama codziennie robię przeważnie to samo, czyli gram w everwinga, robię francuski na duolingo albo oglądam instagrama i fb), to jednak pojawia się w końcu to prozaiczne ile można. Trzeba jakiegoś świetnego samozaparcia, niezbitego świetnego humorku i nieprzerwanie cudownego stanu umysłu, żeby wytrwać w takim samozajęciu się sobą. Rozumiem, że komuś innemu byłoby zupełnie wygodnie siedzieć przez usrane 7 h w bezruchu z nosem w telefonie. Albo, nie przesadzając już, przesiadywanie tak przez parę godzin, z przerwami na jakieś rozprostowanie nóg, pochodzenie w kółko i klapnięcie znowu. Też mam takie fazy, że mi to wystarcza; zwłaszcza tak było z początku podjęcia tu zatrudnienia. Ale z czasem to tylko gorzej i gorzej, i dochodzi do tego, że po 2,5 miecha wysiedzenie tu w bezczynności i 14 minut wyczerpuje mnie już na resztę dnia.
Oczywiste jest to, że w rzeczywistości nie mam na co narzekać, i z 3/4 tego nieszczęsnego społeczeństwa za 3k na miesiąc to z pocałowaniem rączki i uśmiechem na mordzie zasiadłaby tu, by dzień po dniu na tę samą modłę bajerować klientów. Wielu typa pewnie i wytrzymałoby tak z okrągły rok albo i z parę lat, dajmy i z 10; ile razy już z niedowierzaniem zauważyłam, że ktoś grube lata spędza w takiej robocie, w której w moim wyobrażeniu (i przy moim, nie ukrywając, nastawieniu) nie dałoby się usiedzieć dłużej niż, nie wiem, z dwa-trzy miesiące.
Od prawie wszystkich bym pewnie usłyszała, że jestem marudą i nie mam pojęcia o dorosłym życiu, że tak to jest i trzeba się męczyć i blebleuleuble. Może coś serio jest ze mną nie tak i faktycznie jestem tak oderwana od ziemi, ale za chuj nie rozumiem ani w ogóle nie popieram takiego nastawienia. Ok, pojąć to jeszcze jakoś mogę, że po prostu ktoś widząc, że wszyscy inni podobnie męczą się w pracach, stwierdza, że jednaką miarą powinnien każdy być mierzony i mniej lub bardziej, ale koniecznie w jakimś stopniu musi być niezadowolony z pracy.
Wtedy napatoczam się też taka ja, mniej lub bardziej pierolnięta na tym punkcie, (ale już w dupie to mam, bo nie mnie oceniać i niech tam każdy sobie najwyżej twierdzi, że chuja się znam na życiu) i pod żadnym pozorem nie zgodzę się z takim wnioskowaniem, że tak musi być, że praca musi być chujowa, że człowiek musi się męczyć, że za pięknie to nigdy nie może być.
Bo co?
Dobra, niech dzieją się też przeciwności losu. Niech się ma pod górkę, żeby później mieć z niej i dodatkowo to docenić, w porównaniu z dołującymi przeżyciami. Ale o to właśnie chodzi, o równowagę. Nie może być całkiem bajkowo kolorowo, ok. Ale i w drugą stronę, nie jest w porządku, jeśli wszystko się jebie jedno na drugie, przytłacza cię jakaś chujnia i ni widu żadnej tendencji wzrostowej w kierunku pozytywnym.
To jest bardzo nie w porządku. A ja się mniej więcej tak ostatnio czuję i o tym wczoraj szczerze porozmawiałam z Dominikiem. On jest dla mnie najważniejszy, jest całym sensem mojego życia tak naprawdę. I to jest w ogóle punktem zaczepnym mojego istnienia, bez którego wszystko by się bez wątpienia rozleciało w pizdu.
Nie chcę jednak, by to szczęście zakłócały mi jakieś drobne, ale w nagromadzeniu podburzające jednak źródełka zgryzoty. Przecież to mogą być, albo są na pewno, wszystko od początku do końca tylko przesadne spirale pseudomęczeństwa nakręcane przeze mnie samą we własnej głowie, taka standardowa pułapka negatywnego myślenia.
Zdaje sobie z tego sprawę w całej rozciągłości. Dlatego przecież przyłażę tu wciąż codziennie, i choć nie podoba mi się coś ciągle i momentami robi się mi już nieznośnie dość, to w ogólnym rozrachunku i tak potulnie zostanę siedzieć tu na najbliższe miesiące.
No bo co z tego, że jak na rano to człowiek niewyspany i znużenie dobija tak, że ledwo przytomność można zachować, i pikawa jeszcze siądzie od wlewania w siebie beznadziejnie tych paskudnych enerdżików; a jak z kolei na popołudnie, to wraca się późnym wieczorem i sklepy pozamykane, i nic już się nie zdąży załatwić, w razie by się chciało. Że niewygodnie i plecy napierdalają jak chuj, jeśli siedzi się godzinami na dupie na tym chujowym krzesełku, bo do wyboru ma się najwyżej stać równie bezczynnie jak te widły w gnoju (co pisząc, właśnie powstałam z łupiącym krzyżem i zdrętwiałymi odnóżami z rzeczonego krzesełka, by dla odmiany popodpierać teraz tu stanowisko na stojąco). I milion innych jeszcze równie dołujących dolegliwości, typu wkurwiający ludzie, nuda, bardzo wkurwiający ludzie, wlekący się czas, nuda i wkurwiający ludzie. I jeszcze nuda straszna.
Może i będę narzekać na następną pracę, do której z wielką chęcią pójdę. Byle ta zgryzota nie przeważała, bo bez względu na faktyczny wygląd tej pracy, moje odczucia co do niej są w chuj jednak ciemiężliwe. Mogą mi nawet mniej płacić w tej kolejnej, już serio mówię; też nie do przesady, jak herbaciarnia, w której gówno zarabiałam. Ale niech to chociaż będzie praca lżejsza, przyjemniejsza i choć trochę, słodki Jezu, ciekawsza (o to już naprawdę nietrudno)...
No, to ja dalej sobie poszukam czegoś do rysowania, popiszę może sobie coś na papierze dla rozruszania nadgarstka, dam się porozpraszać co chwilę przechodniom, którzy i tak nic nie kupią, ale którzy muszę udawać, że mnie interesują; spróbuję skupić uwagę na czytaniu czegoś i przy tym nie przysnąć ze znużenia, i nie brać do siebie znowu tego, że co chwila tylko ktoś przechodzi i się gapi, albo stoi i się gapi; no relaksujące to w chuj. Może znajdę sobie jeszcze jakieś nowe zajęcie, a jak mi się skończy, to znowu poszukam byle czego z dupy, żeby się tylko nie zanudzić na śmierć.
Zajebiście, że zamiast spędzać czas z moim ukochanym, marnotrawię teraz swoje życie, zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie kosztem byle zdobycia hajsu na utrzymanie się. Ale co ty pierdolisz ania, przecież taka kolej rzeczy...
Przynajmniej przyszła teraz jakaś miła ruda pani z dwiema walizkami i pokrowcem z chyba wiolonczelą. Dominik by wiedział, co to jest. Zważyła je sobie, pogadałyśmy chwilkę, wszystko luźno i bez krindżu. Dobrze, że zdarza się i tak.
Mogłabym, poza tym, przynajmniej udawać że wszyściuteńko jest w porządku, jestem super silna i pewna siebie i ze wszystkim daję radę. Nawet, jeśli byłoby to wręcz śmiesznie przekłamane, to i tak nikt z zewnątrz różnicy by nie zauważył, bo ludzi to nie obchodzi. Zawsze to chociaż nie trułabym innym i nie roztaczała nad sobą aury zasmarkanego biedactwa, czego nikt nie lubi i każdego to męczy.
O zajebiście, właśnie 5 cm przede mną przeczłapał się jeden z moich ulubionych śmierdzących bezdomnych. Chuj ci w dupę obdartusie. Nie żebym zaraz złorzeczyła, ale serio wypierdalaj jeden z drugim, zamiast narzucać niechętnie pracującym tu ludziom swoją obrzydliwą obecność. Chuj na drogę pod te wstrętne gołe giry w tych człapiących, wstrętnych japonkach.
No i chociaż na dzisiaj znalazłam sobie jakiś zapychacz czasu. Za pewien czas znowu wejdę tu popisać podobnej maści pierdy, których lektura nikomu do niczego nie jest potrzebna. A w międzyczasie powynajduję sobie z braku laku jakieś inne gównozajęcia typu bazgranie po odwrotach tych niekończących się naklejek czy standardowe zamulanie w telefonie. Albo w końcu śledzenie obojętnym wzrokiem przetaczających się tu zróżnicowanych mas i jednostek ludzkich. Jakie ciekawe te urywki z ich żyć dziejące mi się tu przed niewyspanymi oczami.
czwartek, 16 maja 2019
O gniciu
Wiadomo, że żaden pożytek z narzekania, ale ponarzekam jednak teraz, bo już wolę pobóldupić tutaj i dać upust frustracji, którą budzi we mnie ta durna praca, niż tłamsić to w sobie i dorobić się jeszcze znowu jakiejś nerwicy.
Po pierwsze, to Dominik śpi, a i tak zaczęłam pisać do niego znowu z żalami jak mi tu źle. A nie powinnam tego robić, bo po co komuś truć, zwłaszcza jak się te osobę kocha i nie chce, żeby się ona martwiła i psuła sobie humor. Więc mniej szkodliwe będzie zdecydowanie wymarudzenie się tu, dla samego ulżenia sobie w tym męczeniu się, nawet nie w celu lektury dla kogokolwiek.
W zasadzie jak już myślę o tym wszystkim, co teraz mogę tu powypisywać to aż mi się odechciewa. Bo kurde, czy nie lepiej już dać spokój i po prostu siedzieć tu z rezygnacją i najlepiej nie kontaktować do końca, co się tu dzieje wokół, jeśli to są co rusz bodźce atakujące i nieprzyjemne. Ale jak mam usypiać tu przez następne ponad 6 godzin, to już wolę wziąć się pisanie czegokolwiek, naprawdę. Jeszcze niedługo to zacznę książkę pisać na telefonie, haha do tego dojdzie. Przynajmniej byłby może produktywny pożytek z mojej strony dzięki temu gniciu tu na tym zasranym lotnisku.
O tu już się zaczyna przejaskrawianie, bo zdaję sobie sprawę, że to miejsce pewnie wcale nie jest tak okropne, jak wynika z moich relacji. Może i jak ktoś wpada tu przelotem, by się gdzieś odprawić, kupić sobie coś, usiąść i poczekać, to nie nazbiera tylu nagatywnych przeżyć, co ja, siedząca tu po 40 godzin tydzień po tygodniu.
A może i da się siedzieć dłużej w jakiejś pracy i jej nie znielubić, ale naprawdę nie wiem jak cudowne miejsce musiałoby to być; obym trafiła kiedyś na nie i została tam już do emerytury.
Nie sądziłabym, ale jednak stwierdzam teraz, że już ta śmieszna herbaciarnia była bardziej znośna. Też już momentami rzygałam nią, ale jednak nie było aż tak okropnie, żeby dostawać jakichś skrętów z nienawiści. Jedyne co, że ten zarobek, zarobek i zarobek. Dno totalne. Za taką pensję po prostu nie opłacało się tam dłużej znosić już tych dram, natłoku obowiązków i zjebanych klientów.
Na lotnisku prawdę mówiąc jest jeszcze mniej przyjemnie, ale chociaż zarabiam więcej. No i to jest wyłącznie jeden powód, dla którego już ponad dwa miechy tu pracuję, mimo że z narzekania mojego pewnie może wynikać, że tak bardzo bym się cieszyła, jakbym mogła odejść z tej pracy.
No pewnie, bo jak klasyk mówi: mi niepotrzebna jest praca, tylko pieniądze. Logiczne, że jakbym miała wrócić na nieróbstwo do domu, to prędziutko by mnie pogoniło dokądś za zarobkiem; a skoro fartem trafiło mi się tak dobrze zarabiać w tej podłej Warszawie, to najrozsądniej jest machnąć ręką na niedogodności, nie robić z siebie smutnego biedactwa, bo to żałosne, tylko skupić się na tym, że jest hajs i elo. (No bo hej, skoro w herbaciarni pensja poniżej średniej krajowej i gównoumowa - zlecenie, a na lotnisku przy głupim stretchowaniu jest umowa o pracę z urlopem i wszystkim, i kurde pracodawca Irlandczyk płaci prawie dwa razy tyle co polska średnia krajowa, no to serio...)
I sam wstęp do tego bólu dupy wyszedł dłuższy, niż samo meritum tego narzekania XD Z resztą co tu dużo mówić, pewnie z każdą pracą związana z handlem wiążą podobne niedogodności i kurioza. Od tematyki danego punktu handlowego zależy już, jakie konkretnie będą to "smaczki". Bo że wkurwiający klient, to się pewnie zdarza najbardziej pospolicie. Albo że oszust czy naciągacz, czy w ogóle jakiś napad czy złodziej, też się może trafić gdziekolwiek w byle sklepie.
Ale idąc już za specyfiką danego miejsca, pojawiają się zjawiska bardziej charakterystyczne już tylko dla tego typu miejsca właśnie. Czyli innymi słowy, jest w tej pracy na lotnisku dużo takich zjebanych aspektów, których wlaśnie w herbaciarni nie było. W zasadzie wszystko okazuje się tu gorsze, poza zasadniczą kwestią wynagrodzenia, która to właśnie jest priorytetem.
Pamiętam, jak męczyło mnie to już, że choćby muzyka leci w kółko taka sama tam w Koszykach. Albo że ludzie mają ciągle o coś wonty, i to jeszcze wciąż o te same rzeczy - że jakiegoś produktu nie ma, albo że jak jest, to coś z nim nie tak, albo że za drogi - no w koło to samo. I fakt, tej muzyki zapętlonej to może już po paru miesiącach nie dawało się znieść, ale klienci też się trafiali sympatyczni i jakoś to się równoważyło. I otoczenie też przyjemniejsze, jakieś sklepiki dookoła, bary, na dół można było sobie skoczyć do Rossmanna czy Piotra i Pawła. Za tanio to nie było, ale przynajmniej miało się poczucie takiego przebywania w luksusowym środowisko. Może to i próżne i dla mnie jakoś nie było to też super komfortowe, ale jednak już o wiele przyjemniejsze, niż tkwienie na lotnisku w takim punkcie - w kąciku, poza widokiem za schodami, a jednak w samym środku na otwartej hali. Bardzo to średnie jak dla agorafobika, na przykład. Już przytulniejsze jednak siedzenie za ladą przy komputerku, mała przestrzeń do ogarniania, zaścieniona i z dobrym widokiem na to, co się dzieje (w tym sensie, że z tyłu i po bokach ściany, a zza lady dobry widok na wejście - i to starczało). Na pewno to dużo bardziej komfortowe, niż przypadkowi ludzie ciągle naruszający twoją przestrzeń prywatną, czy to jakiś przechodzień, czy cała kolejka - co z tego, że mają całą ogromną halę; muszą przejść pół centymetra od mojej nogi, przez co sama nie wiem jak już się mam wciskać wgłąb tego przeklętego stanowiska. Jasne, że może nie każdy tak łazi i znikomy odsetek ludzi ma jednak oczy, ale starczy, że i co piąta osoba przelezie mi tu tuż przed nosem, i już poczucie komfortu jakoś tak znacząco mi maleje.
O, nie mówiąc już, że w głupiej herbaciarni miałam takie luksusy jak choćby drukarka czy czajnik. Ciepła herbatka, kiedy chcę, czy cokolwiek gorącego do zjedzenia, aby tylko sobie zalać - zdecydowanie to lepsze, niż zupełny brak takich możliwości tu, na lotnisku. Jak się zachce czegoś ciepłego, to spoko, tylko trzeba iść gdzieś specjalnie i jeszcze bulić krocie. (Przepustka pracownicza, tak naprawdę, to chuja daje; wielka mi różnica, że hot doga za 10 zł dostanę ze zniżką 10% i zapłacę za niego i tak 9 zł, albo kawę zamiast za 7 zł to kupię za 6 coś; no taka zajebista okazja, naprawdę).
Z początku się nawet cieszyłam, że mam wstęp do kantyny, ale radość moja się skończyła, jak któryś raz z rzędu trafiłam tam na zeschnięty makaron, śmierdząca jak psie gówno wątróbkę, niedogotowane ziemniaki albo w ogóle zepsute, szare mięso pływające w zupie. OHYDA. Może i kompot czy kawę to tam mają dobre. Ale po takich przygodach z doprowadzeniem się do mdłości i podtruciu żołądkowym, to ja teraz omijam to miejsce szerokim łukiem. Słowem, albo się jest podrzędnym januszem że znieczulicą węchowo-smakową i poje się tam do syta (bo pełno takich niewymagających smakoszy się tam pojawia), albo, cóż, jest się wybrednym słoikiem, który, o dziwo, nie będzie jadł starego, nieświeżego jedzenia. Już z dwojga złego lepiej przepłacić tu w jakimś maku albo innej minutce i dostać chociaż coś zjadliwego. Ale najlepiej to jednak nie otwierać na lotnisku w ogóle portfela i wszelkie pożywienie przynosić tu ze sobą, po cebulacku - z biedry po promocji. Serio, człowiek się naje, a chociaż finansowo nie zrujnuje.
Inna znów sprawa, poza samym siedzeniem i jedzeniem tu, to ta klientela. Jak już wspominałam, buractwo się panoszy. Spoko, że przychodzą też i normalni ludzie, bez spin, komentarzy czy innego wymyślania. A jak jeszcze są mili w dodatku, to w ogóle, pobłogosław im Boże. To jest jednak mniejszość, i też bardziej jakoś załazi za skórę ktoś, kto ci przylezie i popsuje humor, niż ktoś, kto będzie po prostu spoko i pójdzie sobie i zaraz i tym zapominasz. Wracając do samego początku tego posta właśnie, to stąd też się wzięła ta moja frustracja, że znów ledwo nie otworzyłam zmiany, to zaraz jak ćmy do lampy się zlatują klienci. Nie można oczywiście zrozumieć, że jest coś takiego jak włączenie zasilania, otwarcie systemu, uruchomienie maszyny, a jeszcze papierologia związana z przebiegiem każdej zmiany. Nie, oto klient przyszedł 4:54, co z tego że pracownik jeszcze stoi w kurtce, zaczyna dopiero o 5:00 i te parę minut ma właśnie na otwarcie i ogarnięcie się, żeby o jebanej 5:00 móc już tego klienta normalnie obsłużyć. Nie, trzeba się wciskać, przeszkadzać, dobierać z łapami do produktów, wagi, czegokolwiek, zasypywać pytaniami i rozpraszać. I masz dylemat, czy wdawać się od razu w dyskusję z takim typem i tłumaczyć mu oczywiste rzeczy, czy dla świętego spokoju po prostu ok, ok, chwileczkę, i obsłużyć od razu żeby tylko jak najszybciej spierdalał i zostawił cię w świętym spokoju. Ja robię to drugie.
Gorzej, jak przyplącze się taki klient, który łatwo się nie odczepi. A bo to coś nie pasuje, nie tak, za drogo, i jeszcze musi wyrazić swój komentarz na temat każdego produktu, całego stanowiska pracy i mojej osoby jako pracownika. Znowu masz dylemat, czy słuchać tego jednym uchem i wypuszczać drugim, czy brać do siebie i wyskakiwać z mordą do takiego typa, łudząc się, że cokolwiek to da. Albo nawet na spokojnie próbować z nim porozmawiać, że panie, no zrozum pan może, że ani ja tu cen nie wymyślam, ani nie jestem kierownikiem tego stanowiska, ani tych produktów ani maszyny nie projektowałam, ani nie stawiałam tego wszystkiego w tym miejscu, no jakby to powiedzieć - po prostu tu pracuję jako zwykły sprzedawca, więc albo pan kupujesz, albo proszę wypierdalać, a nie mi tu prawić mądrości i jakieś przytyki. No, ale nie robię tak. Zawsze to pierwsze - bo najlepiej mieć po prostu wyjebane. Jak taki przylezie, to i tak ci pokomentuje, ponabija się, powymądrza, a wdawanie się w dyskusję z takim tylko by przedłużało całą tę żenującą sytuację. To już najlepiej sprawdza się, jak dasz takiemu popluć jadem z mordy, pocwaniaczyć, aż w końcu sam sobie pójdzie (kupując coś w końcu albo i nawet nie, to już wyjebane).
No i właśnie klasycznie tak dziś od razu po 5:00 miałam, standardowa sytuacja: 1 sztuka bagażu za 40 zł, więc dwie - taką matmę to nawet i ja ogarniam - za 80 zł. ALE jak chce się te 2 sztuki zastretchowane razem, to wtedy 75 zł. Tak po prostu jest, tak mnie tu nauczyli, jest tu napisane na ulotce i w ogóle, co ja mam jeszcze dodatkowo tłumaczyć. Nie będę przecież dopłacać od siebie za to, że ktoś wymusza na mnie, żebym mu policzyła mniej. No jeszcze czego... A ziomek dzisiaj oczywiście yyy ale jak to, to jest jedna rzecz, on nie będzie płacił za dwie. A mówię przecież jasno, że 2 sztuki razem = 75 zł. A to, co on miał, to ni chuja nie była 1 sztuka, tylko 2 jakieś statywy czy inny chuj. A on yyyyy bo on chce jako jedną sztukę, więc za 40 zł.
I jak takiemu dalej tłumaczyć, że to będzie 1 sztuka (z, kurwa, dwóch), kiedy je razem ze sobą zawrappuję, a to, jak już jasno powiedziałam, kosztuje tu 75 zł?
Oczywiście skończyło się tak, że zapłacił jak za 1 część, bo przyszło jeszcze jakichś trzech typa jego ziomków, oczywiście zaczęli kręcić bekę, że o kurwa, 40 zł za samo owijanie folią, HE HE, no co za pomysł na biznesik, no HE HE beka życia. Już zamykałam oczy albo patrzałam w sufit, ale nie chciało mi się nic im odpowiadać, bo skoro ktoś jest taaaki mądry to i tak nie zrozumie nic, co bym próbowała mu wyjaśnić, i skoro taaak mu szkoda pieniędzy, to też nikt go nie zmusza, żeby cokolwiek tu płacił. Po prostu zapraszam wypierdalać. No trudno to pojąć?
Ale nie, trzeba skomentować, wyśmiać, popsuć mi humor, jakbym tu była winna. Za to to serio tej pracy nienawidzę. Jedyne wyjście to naprawdę zignorować tylko, jak ktoś tak odstawia, obsłużyć bez słowa jeśli chce coś kupić, i niech spierdala daleko.
Bo jakbym już się odezwała, to zaraz nakręciłaby się korkociągiem spirala dramy i tego tylko trzeba jeszcze. Czasem już powiem, że przepraszam ja tych cen nie wymyślałam tu, albo że i tak jest najtaniej na lotnisku, proszę się przejść po innych sklepach i porównać, jeśli ktoś kurde nie wierzy. No ja pierdole.
Ale co jeszcze jest równie wkurwiający, albo prawie tak samo - jebani menele, którzy się tu kręcą. Jacyś pomyleni albo bezdomni (najczęściej oba na raz). Te same ciuchy 24/7 przez całe życie, oczywiście cuchnie od nich jak z kostnicy albo gorzej, a muszą przechodzić mi przed samym nosem, żeby co rusz dochodził mnie ten smród. Serio, takiej kurwicy można dostać, że szkoda słów.
Co najmniej trzech tu jest takich stałych meneli, którzy jak pasożyty zamieszkali tu sobie, nic pożytecznego nie robią, tylko kręcą się w koło codziennie, siejąc wszędzie smród i niesmak. Ok, jak ktoś to ma w dupie, bo może raz takiego minie i nie ma wrażliwego węchu, i nawet nie poczuje. Ale jak się tu siedzi niemal codziennie po 8 godzin, i po kilkanaście razy w tę i z powrotem przeczłapie ci się przed samymi oczami taki obrzydliwy dziad, to, serio - mam ochotę już z mordą do niego wyskoczyć albo w ogóle zajebać. Rzecz jasna tego nigdy nie zrobię, ale jest to tak niemiłosiernie obrzydzające i denerwujące, potęgowane jeszcze przez swoją powtarzalność, że może człowieka strzelić ciężki chuj.
Od czasu do czasu jeszcze inne sytuacje wynikają, żeby umilić mi pobyt tutaj, typu jakaś stara baba żebrząca łamaną polszczyzną o pożyczenie telefonu, żeby zadzwonić czy coś tam (pierdole i nie daję, po tym jak mi zajebali 400 zł w herbaciarni przez taką własną naiwność, nie daję nic już, bo jeszcze mi trzeba, żeby ktoś zajebał mi telefon albo co. Jeszcze rozumiem, jak jest to ktoś kto tu pracuje też, jak np. raz była to taka dziewczyna gdzieś w moim wieku, tu z Baltony, to jej pożyczyłam spoko. A ta stara prukwa to niech i siedzi potem 2 h z boku na ławeczce i się na mnie gapi sępim wzrokiem, wyjebane. Bo właśnie dzisiaj się taka przyczepiła, a ja trudno, musiałam jej odmówić, ale w dupie już to mam - właśnie nic innego jak ta praca mnie tak nie nauczy w końcu więcej asertywności, po tym jak w herbaciarni się tak strasznie dałam ochujać. Nigdy więcej!). Albo Ruskie jakieś, nagminnie podchodzą i pierdolą coś po rosyjsku, albo innemu jeszcze ukraińsku czy gruzińsku, a chuj wie. Po polsku nic, po angielsku kurwa nic. I co wkurwia najbardziej, gapi się jeszcze z pretensją albo oburzeniem, że ja nie rozumiem. A to kurwa, przepraszam, ja mam w Polsce rozumieć po rosyjsku, czy on w Polsce po polsku? Albo nie mówię, angielski chociaż, no kurwa? A tu nie, i sapy są, i rozbawiony wielce, że hehe, no w Polsce i po rusku nie rozumie. Ale gardzę takimi złamasami. Też sobie pojadę do Moskwy i będę pierdolić po polsku, i wielka drama, jeśli ktoś mnie nie będzie rozumiał. Na tej samej zasadzie według mnie to się opiera. Bo co, bo wielka carska rosja taka ważna i polaczki to muszą się płaszczyć?? Czy oni mają mentalność zatwardziałą o jakieś 200 lat wstecz? Naprawdę wstręt już mam, jak choćby słyszę jakiś rosyjskobrzmiący język, nóż się w kieszeni otwiera. Nie generalizuję, ok trafi się też i ktoś normalniejszy z nich, ale większość niestety to mnie wkurwia i to tak, że hej.
Ale się rozpisałam już XD No, przynajmniej jest to większość z tych rzeczy pojebanych, które mi tu dokuczają najbardziej. Przykre jest też to, że np. znajdę sobie takie zajęcie na jakieś 2 godziny, jak to pisanie teraz tu. Albo przyniosę sobie książkę i poczytam, albo pogram na telefonie. Ale to można przez jakiś czas porobić i się nudzi, no bo ile. A siedzieć tu to siedź przez te bite 8 h. Masakra #.#. I wychodzi, że jaka to nie maruda ze mnie, ale serio no - staram się już w opór znosić to miejsce i ten motłoch, myślę sobie o przyjemnych rzeczach, jak to że wrócę do domu do Dominika, mojego ukochanego, że będę miała jeden dzień wolny, że coś tam jeszcze. W zasadzie niewiele pozytywnego mi tu przychodzi do głowy, jak tam siedzę w tym przeklętym miejscu. Tylko dlatego, że mi zapłacą, bo potrzebuję hajsu na życie, ech. A to życie to nieliczne chwile z moim ukochanym i, zdaje się, cały czas gnicie z nudów tutaj. To jest okropne, naprawdę. Wiem już, że lepiej mi się wyżalić tutaj, Dominik nie powinien tego słuchać. Zresztą sama mu mówię, że nie no nie jest aż tak źle, ważne, że chociaż jest to 3k na miesiąc i idzie się dzięki temu utrzymać, i popracuję przez wakacje chociaż jeszcze.
Ale momentami mam już tej roboty tak serdecznie dosyć, że ja pierdziele. No to tylko w sumie o to chodzi w tym wpisie.