Wiadomo, że żaden pożytek z narzekania, ale ponarzekam jednak teraz, bo już wolę pobóldupić tutaj i dać upust frustracji, którą budzi we mnie ta durna praca, niż tłamsić to w sobie i dorobić się jeszcze znowu jakiejś nerwicy.
Po pierwsze, to Dominik śpi, a i tak zaczęłam pisać do niego znowu z żalami jak mi tu źle. A nie powinnam tego robić, bo po co komuś truć, zwłaszcza jak się te osobę kocha i nie chce, żeby się ona martwiła i psuła sobie humor. Więc mniej szkodliwe będzie zdecydowanie wymarudzenie się tu, dla samego ulżenia sobie w tym męczeniu się, nawet nie w celu lektury dla kogokolwiek.
W zasadzie jak już myślę o tym wszystkim, co teraz mogę tu powypisywać to aż mi się odechciewa. Bo kurde, czy nie lepiej już dać spokój i po prostu siedzieć tu z rezygnacją i najlepiej nie kontaktować do końca, co się tu dzieje wokół, jeśli to są co rusz bodźce atakujące i nieprzyjemne. Ale jak mam usypiać tu przez następne ponad 6 godzin, to już wolę wziąć się pisanie czegokolwiek, naprawdę. Jeszcze niedługo to zacznę książkę pisać na telefonie, haha do tego dojdzie. Przynajmniej byłby może produktywny pożytek z mojej strony dzięki temu gniciu tu na tym zasranym lotnisku.
O tu już się zaczyna przejaskrawianie, bo zdaję sobie sprawę, że to miejsce pewnie wcale nie jest tak okropne, jak wynika z moich relacji. Może i jak ktoś wpada tu przelotem, by się gdzieś odprawić, kupić sobie coś, usiąść i poczekać, to nie nazbiera tylu nagatywnych przeżyć, co ja, siedząca tu po 40 godzin tydzień po tygodniu.
A może i da się siedzieć dłużej w jakiejś pracy i jej nie znielubić, ale naprawdę nie wiem jak cudowne miejsce musiałoby to być; obym trafiła kiedyś na nie i została tam już do emerytury.
Nie sądziłabym, ale jednak stwierdzam teraz, że już ta śmieszna herbaciarnia była bardziej znośna. Też już momentami rzygałam nią, ale jednak nie było aż tak okropnie, żeby dostawać jakichś skrętów z nienawiści. Jedyne co, że ten zarobek, zarobek i zarobek. Dno totalne. Za taką pensję po prostu nie opłacało się tam dłużej znosić już tych dram, natłoku obowiązków i zjebanych klientów.
Na lotnisku prawdę mówiąc jest jeszcze mniej przyjemnie, ale chociaż zarabiam więcej. No i to jest wyłącznie jeden powód, dla którego już ponad dwa miechy tu pracuję, mimo że z narzekania mojego pewnie może wynikać, że tak bardzo bym się cieszyła, jakbym mogła odejść z tej pracy.
No pewnie, bo jak klasyk mówi: mi niepotrzebna jest praca, tylko pieniądze. Logiczne, że jakbym miała wrócić na nieróbstwo do domu, to prędziutko by mnie pogoniło dokądś za zarobkiem; a skoro fartem trafiło mi się tak dobrze zarabiać w tej podłej Warszawie, to najrozsądniej jest machnąć ręką na niedogodności, nie robić z siebie smutnego biedactwa, bo to żałosne, tylko skupić się na tym, że jest hajs i elo. (No bo hej, skoro w herbaciarni pensja poniżej średniej krajowej i gównoumowa - zlecenie, a na lotnisku przy głupim stretchowaniu jest umowa o pracę z urlopem i wszystkim, i kurde pracodawca Irlandczyk płaci prawie dwa razy tyle co polska średnia krajowa, no to serio...)
I sam wstęp do tego bólu dupy wyszedł dłuższy, niż samo meritum tego narzekania XD Z resztą co tu dużo mówić, pewnie z każdą pracą związana z handlem wiążą podobne niedogodności i kurioza. Od tematyki danego punktu handlowego zależy już, jakie konkretnie będą to "smaczki". Bo że wkurwiający klient, to się pewnie zdarza najbardziej pospolicie. Albo że oszust czy naciągacz, czy w ogóle jakiś napad czy złodziej, też się może trafić gdziekolwiek w byle sklepie.
Ale idąc już za specyfiką danego miejsca, pojawiają się zjawiska bardziej charakterystyczne już tylko dla tego typu miejsca właśnie. Czyli innymi słowy, jest w tej pracy na lotnisku dużo takich zjebanych aspektów, których wlaśnie w herbaciarni nie było. W zasadzie wszystko okazuje się tu gorsze, poza zasadniczą kwestią wynagrodzenia, która to właśnie jest priorytetem.
Pamiętam, jak męczyło mnie to już, że choćby muzyka leci w kółko taka sama tam w Koszykach. Albo że ludzie mają ciągle o coś wonty, i to jeszcze wciąż o te same rzeczy - że jakiegoś produktu nie ma, albo że jak jest, to coś z nim nie tak, albo że za drogi - no w koło to samo. I fakt, tej muzyki zapętlonej to może już po paru miesiącach nie dawało się znieść, ale klienci też się trafiali sympatyczni i jakoś to się równoważyło. I otoczenie też przyjemniejsze, jakieś sklepiki dookoła, bary, na dół można było sobie skoczyć do Rossmanna czy Piotra i Pawła. Za tanio to nie było, ale przynajmniej miało się poczucie takiego przebywania w luksusowym środowisko. Może to i próżne i dla mnie jakoś nie było to też super komfortowe, ale jednak już o wiele przyjemniejsze, niż tkwienie na lotnisku w takim punkcie - w kąciku, poza widokiem za schodami, a jednak w samym środku na otwartej hali. Bardzo to średnie jak dla agorafobika, na przykład. Już przytulniejsze jednak siedzenie za ladą przy komputerku, mała przestrzeń do ogarniania, zaścieniona i z dobrym widokiem na to, co się dzieje (w tym sensie, że z tyłu i po bokach ściany, a zza lady dobry widok na wejście - i to starczało). Na pewno to dużo bardziej komfortowe, niż przypadkowi ludzie ciągle naruszający twoją przestrzeń prywatną, czy to jakiś przechodzień, czy cała kolejka - co z tego, że mają całą ogromną halę; muszą przejść pół centymetra od mojej nogi, przez co sama nie wiem jak już się mam wciskać wgłąb tego przeklętego stanowiska. Jasne, że może nie każdy tak łazi i znikomy odsetek ludzi ma jednak oczy, ale starczy, że i co piąta osoba przelezie mi tu tuż przed nosem, i już poczucie komfortu jakoś tak znacząco mi maleje.
O, nie mówiąc już, że w głupiej herbaciarni miałam takie luksusy jak choćby drukarka czy czajnik. Ciepła herbatka, kiedy chcę, czy cokolwiek gorącego do zjedzenia, aby tylko sobie zalać - zdecydowanie to lepsze, niż zupełny brak takich możliwości tu, na lotnisku. Jak się zachce czegoś ciepłego, to spoko, tylko trzeba iść gdzieś specjalnie i jeszcze bulić krocie. (Przepustka pracownicza, tak naprawdę, to chuja daje; wielka mi różnica, że hot doga za 10 zł dostanę ze zniżką 10% i zapłacę za niego i tak 9 zł, albo kawę zamiast za 7 zł to kupię za 6 coś; no taka zajebista okazja, naprawdę).
Z początku się nawet cieszyłam, że mam wstęp do kantyny, ale radość moja się skończyła, jak któryś raz z rzędu trafiłam tam na zeschnięty makaron, śmierdząca jak psie gówno wątróbkę, niedogotowane ziemniaki albo w ogóle zepsute, szare mięso pływające w zupie. OHYDA. Może i kompot czy kawę to tam mają dobre. Ale po takich przygodach z doprowadzeniem się do mdłości i podtruciu żołądkowym, to ja teraz omijam to miejsce szerokim łukiem. Słowem, albo się jest podrzędnym januszem że znieczulicą węchowo-smakową i poje się tam do syta (bo pełno takich niewymagających smakoszy się tam pojawia), albo, cóż, jest się wybrednym słoikiem, który, o dziwo, nie będzie jadł starego, nieświeżego jedzenia. Już z dwojga złego lepiej przepłacić tu w jakimś maku albo innej minutce i dostać chociaż coś zjadliwego. Ale najlepiej to jednak nie otwierać na lotnisku w ogóle portfela i wszelkie pożywienie przynosić tu ze sobą, po cebulacku - z biedry po promocji. Serio, człowiek się naje, a chociaż finansowo nie zrujnuje.
Inna znów sprawa, poza samym siedzeniem i jedzeniem tu, to ta klientela. Jak już wspominałam, buractwo się panoszy. Spoko, że przychodzą też i normalni ludzie, bez spin, komentarzy czy innego wymyślania. A jak jeszcze są mili w dodatku, to w ogóle, pobłogosław im Boże. To jest jednak mniejszość, i też bardziej jakoś załazi za skórę ktoś, kto ci przylezie i popsuje humor, niż ktoś, kto będzie po prostu spoko i pójdzie sobie i zaraz i tym zapominasz. Wracając do samego początku tego posta właśnie, to stąd też się wzięła ta moja frustracja, że znów ledwo nie otworzyłam zmiany, to zaraz jak ćmy do lampy się zlatują klienci. Nie można oczywiście zrozumieć, że jest coś takiego jak włączenie zasilania, otwarcie systemu, uruchomienie maszyny, a jeszcze papierologia związana z przebiegiem każdej zmiany. Nie, oto klient przyszedł 4:54, co z tego że pracownik jeszcze stoi w kurtce, zaczyna dopiero o 5:00 i te parę minut ma właśnie na otwarcie i ogarnięcie się, żeby o jebanej 5:00 móc już tego klienta normalnie obsłużyć. Nie, trzeba się wciskać, przeszkadzać, dobierać z łapami do produktów, wagi, czegokolwiek, zasypywać pytaniami i rozpraszać. I masz dylemat, czy wdawać się od razu w dyskusję z takim typem i tłumaczyć mu oczywiste rzeczy, czy dla świętego spokoju po prostu ok, ok, chwileczkę, i obsłużyć od razu żeby tylko jak najszybciej spierdalał i zostawił cię w świętym spokoju. Ja robię to drugie.
Gorzej, jak przyplącze się taki klient, który łatwo się nie odczepi. A bo to coś nie pasuje, nie tak, za drogo, i jeszcze musi wyrazić swój komentarz na temat każdego produktu, całego stanowiska pracy i mojej osoby jako pracownika. Znowu masz dylemat, czy słuchać tego jednym uchem i wypuszczać drugim, czy brać do siebie i wyskakiwać z mordą do takiego typa, łudząc się, że cokolwiek to da. Albo nawet na spokojnie próbować z nim porozmawiać, że panie, no zrozum pan może, że ani ja tu cen nie wymyślam, ani nie jestem kierownikiem tego stanowiska, ani tych produktów ani maszyny nie projektowałam, ani nie stawiałam tego wszystkiego w tym miejscu, no jakby to powiedzieć - po prostu tu pracuję jako zwykły sprzedawca, więc albo pan kupujesz, albo proszę wypierdalać, a nie mi tu prawić mądrości i jakieś przytyki. No, ale nie robię tak. Zawsze to pierwsze - bo najlepiej mieć po prostu wyjebane. Jak taki przylezie, to i tak ci pokomentuje, ponabija się, powymądrza, a wdawanie się w dyskusję z takim tylko by przedłużało całą tę żenującą sytuację. To już najlepiej sprawdza się, jak dasz takiemu popluć jadem z mordy, pocwaniaczyć, aż w końcu sam sobie pójdzie (kupując coś w końcu albo i nawet nie, to już wyjebane).
No i właśnie klasycznie tak dziś od razu po 5:00 miałam, standardowa sytuacja: 1 sztuka bagażu za 40 zł, więc dwie - taką matmę to nawet i ja ogarniam - za 80 zł. ALE jak chce się te 2 sztuki zastretchowane razem, to wtedy 75 zł. Tak po prostu jest, tak mnie tu nauczyli, jest tu napisane na ulotce i w ogóle, co ja mam jeszcze dodatkowo tłumaczyć. Nie będę przecież dopłacać od siebie za to, że ktoś wymusza na mnie, żebym mu policzyła mniej. No jeszcze czego... A ziomek dzisiaj oczywiście yyy ale jak to, to jest jedna rzecz, on nie będzie płacił za dwie. A mówię przecież jasno, że 2 sztuki razem = 75 zł. A to, co on miał, to ni chuja nie była 1 sztuka, tylko 2 jakieś statywy czy inny chuj. A on yyyyy bo on chce jako jedną sztukę, więc za 40 zł.
I jak takiemu dalej tłumaczyć, że to będzie 1 sztuka (z, kurwa, dwóch), kiedy je razem ze sobą zawrappuję, a to, jak już jasno powiedziałam, kosztuje tu 75 zł?
Oczywiście skończyło się tak, że zapłacił jak za 1 część, bo przyszło jeszcze jakichś trzech typa jego ziomków, oczywiście zaczęli kręcić bekę, że o kurwa, 40 zł za samo owijanie folią, HE HE, no co za pomysł na biznesik, no HE HE beka życia. Już zamykałam oczy albo patrzałam w sufit, ale nie chciało mi się nic im odpowiadać, bo skoro ktoś jest taaaki mądry to i tak nie zrozumie nic, co bym próbowała mu wyjaśnić, i skoro taaak mu szkoda pieniędzy, to też nikt go nie zmusza, żeby cokolwiek tu płacił. Po prostu zapraszam wypierdalać. No trudno to pojąć?
Ale nie, trzeba skomentować, wyśmiać, popsuć mi humor, jakbym tu była winna. Za to to serio tej pracy nienawidzę. Jedyne wyjście to naprawdę zignorować tylko, jak ktoś tak odstawia, obsłużyć bez słowa jeśli chce coś kupić, i niech spierdala daleko.
Bo jakbym już się odezwała, to zaraz nakręciłaby się korkociągiem spirala dramy i tego tylko trzeba jeszcze. Czasem już powiem, że przepraszam ja tych cen nie wymyślałam tu, albo że i tak jest najtaniej na lotnisku, proszę się przejść po innych sklepach i porównać, jeśli ktoś kurde nie wierzy. No ja pierdole.
Ale co jeszcze jest równie wkurwiający, albo prawie tak samo - jebani menele, którzy się tu kręcą. Jacyś pomyleni albo bezdomni (najczęściej oba na raz). Te same ciuchy 24/7 przez całe życie, oczywiście cuchnie od nich jak z kostnicy albo gorzej, a muszą przechodzić mi przed samym nosem, żeby co rusz dochodził mnie ten smród. Serio, takiej kurwicy można dostać, że szkoda słów.
Co najmniej trzech tu jest takich stałych meneli, którzy jak pasożyty zamieszkali tu sobie, nic pożytecznego nie robią, tylko kręcą się w koło codziennie, siejąc wszędzie smród i niesmak. Ok, jak ktoś to ma w dupie, bo może raz takiego minie i nie ma wrażliwego węchu, i nawet nie poczuje. Ale jak się tu siedzi niemal codziennie po 8 godzin, i po kilkanaście razy w tę i z powrotem przeczłapie ci się przed samymi oczami taki obrzydliwy dziad, to, serio - mam ochotę już z mordą do niego wyskoczyć albo w ogóle zajebać. Rzecz jasna tego nigdy nie zrobię, ale jest to tak niemiłosiernie obrzydzające i denerwujące, potęgowane jeszcze przez swoją powtarzalność, że może człowieka strzelić ciężki chuj.
Od czasu do czasu jeszcze inne sytuacje wynikają, żeby umilić mi pobyt tutaj, typu jakaś stara baba żebrząca łamaną polszczyzną o pożyczenie telefonu, żeby zadzwonić czy coś tam (pierdole i nie daję, po tym jak mi zajebali 400 zł w herbaciarni przez taką własną naiwność, nie daję nic już, bo jeszcze mi trzeba, żeby ktoś zajebał mi telefon albo co. Jeszcze rozumiem, jak jest to ktoś kto tu pracuje też, jak np. raz była to taka dziewczyna gdzieś w moim wieku, tu z Baltony, to jej pożyczyłam spoko. A ta stara prukwa to niech i siedzi potem 2 h z boku na ławeczce i się na mnie gapi sępim wzrokiem, wyjebane. Bo właśnie dzisiaj się taka przyczepiła, a ja trudno, musiałam jej odmówić, ale w dupie już to mam - właśnie nic innego jak ta praca mnie tak nie nauczy w końcu więcej asertywności, po tym jak w herbaciarni się tak strasznie dałam ochujać. Nigdy więcej!). Albo Ruskie jakieś, nagminnie podchodzą i pierdolą coś po rosyjsku, albo innemu jeszcze ukraińsku czy gruzińsku, a chuj wie. Po polsku nic, po angielsku kurwa nic. I co wkurwia najbardziej, gapi się jeszcze z pretensją albo oburzeniem, że ja nie rozumiem. A to kurwa, przepraszam, ja mam w Polsce rozumieć po rosyjsku, czy on w Polsce po polsku? Albo nie mówię, angielski chociaż, no kurwa? A tu nie, i sapy są, i rozbawiony wielce, że hehe, no w Polsce i po rusku nie rozumie. Ale gardzę takimi złamasami. Też sobie pojadę do Moskwy i będę pierdolić po polsku, i wielka drama, jeśli ktoś mnie nie będzie rozumiał. Na tej samej zasadzie według mnie to się opiera. Bo co, bo wielka carska rosja taka ważna i polaczki to muszą się płaszczyć?? Czy oni mają mentalność zatwardziałą o jakieś 200 lat wstecz? Naprawdę wstręt już mam, jak choćby słyszę jakiś rosyjskobrzmiący język, nóż się w kieszeni otwiera. Nie generalizuję, ok trafi się też i ktoś normalniejszy z nich, ale większość niestety to mnie wkurwia i to tak, że hej.
Ale się rozpisałam już XD No, przynajmniej jest to większość z tych rzeczy pojebanych, które mi tu dokuczają najbardziej. Przykre jest też to, że np. znajdę sobie takie zajęcie na jakieś 2 godziny, jak to pisanie teraz tu. Albo przyniosę sobie książkę i poczytam, albo pogram na telefonie. Ale to można przez jakiś czas porobić i się nudzi, no bo ile. A siedzieć tu to siedź przez te bite 8 h. Masakra #.#. I wychodzi, że jaka to nie maruda ze mnie, ale serio no - staram się już w opór znosić to miejsce i ten motłoch, myślę sobie o przyjemnych rzeczach, jak to że wrócę do domu do Dominika, mojego ukochanego, że będę miała jeden dzień wolny, że coś tam jeszcze. W zasadzie niewiele pozytywnego mi tu przychodzi do głowy, jak tam siedzę w tym przeklętym miejscu. Tylko dlatego, że mi zapłacą, bo potrzebuję hajsu na życie, ech. A to życie to nieliczne chwile z moim ukochanym i, zdaje się, cały czas gnicie z nudów tutaj. To jest okropne, naprawdę. Wiem już, że lepiej mi się wyżalić tutaj, Dominik nie powinien tego słuchać. Zresztą sama mu mówię, że nie no nie jest aż tak źle, ważne, że chociaż jest to 3k na miesiąc i idzie się dzięki temu utrzymać, i popracuję przez wakacje chociaż jeszcze.
Ale momentami mam już tej roboty tak serdecznie dosyć, że ja pierdziele. No to tylko w sumie o to chodzi w tym wpisie.
"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur