piątek, 24 maja 2019

Zapobieganie gniciu

Pomiędzy nudą, znużeniem i zmordowaniem ja gdzieś jestem na tym drugim etapie, przesiadując w tej fascynującej pracy. Czasem chwilkę się coś zadzieje i czas rozpędzi się nieco, czasem tylko ktoś zawraca niepotrzebnie dupę albo robi się krindżowo, jeśli ktoś jopi się tylko z niefajnym wyrazem twarzy albo po prostu sam fakt, że stoi i się gapi i gapi - nie umila to tego siedzenia tu, wręcz przeciwnie. Podobnie, jak ktoś po prostu podejdzie zagadać i spytać się o coś, zwięzła rozmowa bez zbędnych, żenujących komentarzy - to też spoko. Jakoś turbo to pędu czasu nie rozkręca, ale i tak jest produktywniejsze niż wizyta takiego zaczajonego gapia bądź innego ignoranta, który nawet nie umie w język i jakąś podstawową interakcję z inną posiadającą mózg istotą. Czasem już sama wymiana niezobowiązującego "dzień dobry-dzień dobry" to spory sukces.
Nie to, że ja się tak rwę do ludzi i najchętniej bym każdego zagadywała. Wprost przeciwnie. Ale skoro już mam pełnić tu wiadomą funkcję, to wolę po ludzku i na schematach się z ludźmi porozumiewać, niż ocierać w kółko o jakieś żenujące, dziwne i psychicznie jednak krępujące sutuacje. Wiadomo, nie jest to tragedia, chodzi tylko że skoro już wykonuje się taką pracę, to fajnie byłoby czuć się w niej też co najmniej znośnie (nawet podrzędne stresy okazjonalnie można znieść), a nie przechylać się jednak nieproporcjonalnie w stronę umiarkowanego, acz uciążliwego męczenia się w tym przewlekłym położeniu.
I teraz JAK SOBIE PORADZIĆ Z TĄ NUDĄ. Jasne, można powiedzieć, że ale jak to, no inteligentny, pomysłowy człowiek to się w żadnej sytuacji nie będzie nudził. Totalna zgoda. Tylko te pomysły po jakimś czasie się wyczerpują, a nawet jeśli czepić się kilku takich, którym nawet przy wysokiej powtarzalności jakoś udaje się zapychać czas (w końcu sama codziennie robię przeważnie to samo, czyli gram w everwinga, robię francuski na duolingo albo oglądam instagrama i fb), to jednak pojawia się w końcu to prozaiczne ile można. Trzeba jakiegoś świetnego samozaparcia, niezbitego świetnego humorku i nieprzerwanie cudownego stanu umysłu, żeby wytrwać w takim samozajęciu się sobą. Rozumiem, że komuś innemu byłoby zupełnie wygodnie siedzieć przez usrane 7 h w bezruchu z nosem w telefonie. Albo, nie przesadzając już, przesiadywanie tak przez parę godzin, z przerwami na jakieś rozprostowanie nóg, pochodzenie w kółko i klapnięcie znowu. Też mam takie fazy, że mi to wystarcza; zwłaszcza tak było z początku podjęcia tu zatrudnienia. Ale z czasem to tylko gorzej i gorzej, i dochodzi do tego, że po 2,5 miecha wysiedzenie tu w bezczynności i 14 minut wyczerpuje mnie już na resztę dnia.
Oczywiste jest to, że w rzeczywistości nie mam na co narzekać, i z 3/4 tego nieszczęsnego społeczeństwa za 3k na miesiąc to z pocałowaniem rączki i uśmiechem na mordzie zasiadłaby tu, by dzień po dniu na tę samą modłę bajerować klientów. Wielu typa pewnie i wytrzymałoby tak z okrągły rok albo i z parę lat, dajmy i z 10; ile razy już z niedowierzaniem zauważyłam, że ktoś grube lata spędza w takiej robocie, w której w moim wyobrażeniu (i przy moim, nie ukrywając, nastawieniu) nie dałoby się usiedzieć dłużej niż, nie wiem, z dwa-trzy miesiące.
Od prawie wszystkich bym pewnie usłyszała, że jestem marudą i nie mam pojęcia o dorosłym życiu, że tak to jest i trzeba się męczyć i blebleuleuble. Może coś serio jest ze mną nie tak i faktycznie jestem tak oderwana od ziemi, ale za chuj nie rozumiem ani w ogóle nie popieram takiego nastawienia. Ok, pojąć to jeszcze jakoś mogę, że po prostu ktoś widząc, że wszyscy inni podobnie męczą się w pracach, stwierdza, że jednaką miarą powinnien każdy być mierzony i mniej lub bardziej, ale koniecznie w jakimś stopniu musi być niezadowolony z pracy.
Wtedy napatoczam się też taka ja, mniej lub bardziej pierolnięta na tym punkcie, (ale już w dupie to mam, bo nie mnie oceniać i niech tam każdy sobie najwyżej twierdzi, że chuja się znam na życiu) i pod żadnym pozorem nie zgodzę się z takim wnioskowaniem, że tak musi być, że praca musi być chujowa, że człowiek musi się męczyć, że za pięknie to nigdy nie może być.
Bo co?
Dobra, niech dzieją się też przeciwności losu. Niech się ma pod górkę, żeby później mieć z niej i dodatkowo to docenić, w porównaniu z dołującymi przeżyciami. Ale o to właśnie chodzi, o równowagę. Nie może być całkiem bajkowo kolorowo, ok. Ale i w drugą stronę, nie jest w porządku, jeśli wszystko się jebie jedno na drugie, przytłacza cię jakaś chujnia i ni widu żadnej tendencji wzrostowej w kierunku pozytywnym.
To jest bardzo nie w porządku. A ja się mniej więcej tak ostatnio czuję i o tym wczoraj szczerze porozmawiałam z Dominikiem. On jest dla mnie najważniejszy, jest całym sensem mojego życia tak naprawdę. I to jest w ogóle punktem zaczepnym mojego istnienia, bez którego wszystko by się bez wątpienia rozleciało w pizdu.
Nie chcę jednak, by to szczęście zakłócały mi jakieś drobne, ale w nagromadzeniu podburzające jednak źródełka zgryzoty. Przecież to mogą być, albo są na pewno, wszystko od początku do końca tylko przesadne spirale pseudomęczeństwa nakręcane przeze mnie samą we własnej głowie, taka standardowa pułapka negatywnego myślenia.
Zdaje sobie z tego sprawę w całej rozciągłości. Dlatego przecież przyłażę tu wciąż codziennie, i choć nie podoba mi się coś ciągle i momentami robi się mi już nieznośnie dość, to w ogólnym rozrachunku i tak potulnie zostanę siedzieć tu na najbliższe miesiące.
No bo co z tego, że jak na rano to człowiek niewyspany i znużenie dobija tak, że ledwo przytomność można zachować, i pikawa jeszcze siądzie od wlewania w siebie beznadziejnie tych paskudnych enerdżików; a jak z kolei na popołudnie, to wraca się późnym wieczorem i sklepy pozamykane, i nic już się nie zdąży załatwić, w razie by się chciało. Że niewygodnie i plecy napierdalają jak chuj, jeśli siedzi się godzinami na dupie na tym chujowym krzesełku, bo do wyboru ma się najwyżej stać równie bezczynnie jak te widły w gnoju (co pisząc, właśnie powstałam z łupiącym krzyżem i zdrętwiałymi odnóżami z rzeczonego krzesełka, by dla odmiany popodpierać teraz tu stanowisko na stojąco). I milion innych jeszcze równie dołujących dolegliwości, typu wkurwiający ludzie, nuda, bardzo wkurwiający ludzie, wlekący się czas, nuda i wkurwiający ludzie. I jeszcze nuda straszna.
Może i będę narzekać na następną pracę, do której z wielką chęcią pójdę. Byle ta zgryzota nie przeważała, bo bez względu na faktyczny wygląd tej pracy, moje odczucia co do niej są w chuj jednak ciemiężliwe. Mogą mi nawet mniej płacić w tej kolejnej, już serio mówię; też nie do przesady, jak herbaciarnia, w której gówno zarabiałam. Ale niech to chociaż będzie praca lżejsza, przyjemniejsza i choć trochę, słodki Jezu, ciekawsza (o to już naprawdę nietrudno)...
No, to ja dalej sobie poszukam czegoś do rysowania, popiszę może sobie coś na papierze dla rozruszania nadgarstka, dam się porozpraszać co chwilę przechodniom, którzy i tak nic nie kupią, ale którzy muszę udawać, że mnie interesują; spróbuję skupić uwagę na czytaniu czegoś i przy tym nie przysnąć ze znużenia, i nie brać do siebie znowu tego, że co chwila tylko ktoś przechodzi i się gapi, albo stoi i się gapi; no relaksujące to w chuj. Może znajdę sobie jeszcze jakieś nowe zajęcie, a jak mi się skończy, to znowu poszukam byle czego z dupy, żeby się tylko nie zanudzić na śmierć.
Zajebiście, że zamiast spędzać czas z moim ukochanym, marnotrawię teraz swoje życie, zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie kosztem byle zdobycia hajsu na utrzymanie się. Ale co ty pierdolisz ania, przecież taka kolej rzeczy...
Przynajmniej przyszła teraz jakaś miła ruda pani z dwiema walizkami i pokrowcem z chyba wiolonczelą. Dominik by wiedział, co to jest. Zważyła je sobie, pogadałyśmy chwilkę, wszystko luźno i bez krindżu. Dobrze, że zdarza się i tak.
Mogłabym, poza tym, przynajmniej udawać że wszyściuteńko jest w porządku, jestem super silna i pewna siebie i ze wszystkim daję radę. Nawet, jeśli byłoby to wręcz śmiesznie przekłamane, to i tak nikt z zewnątrz różnicy by nie zauważył, bo ludzi to nie obchodzi. Zawsze to chociaż nie trułabym innym i nie roztaczała nad sobą aury zasmarkanego biedactwa, czego nikt nie lubi i każdego to męczy.
O zajebiście, właśnie 5 cm przede mną przeczłapał się jeden z moich ulubionych śmierdzących bezdomnych. Chuj ci w dupę obdartusie. Nie żebym zaraz złorzeczyła, ale serio wypierdalaj jeden z drugim, zamiast narzucać niechętnie pracującym tu ludziom swoją obrzydliwą obecność. Chuj na drogę pod te wstrętne gołe giry w tych człapiących, wstrętnych japonkach.
No i chociaż na dzisiaj znalazłam sobie jakiś zapychacz czasu. Za pewien czas znowu wejdę tu popisać podobnej maści pierdy, których lektura nikomu do niczego nie jest potrzebna. A w międzyczasie powynajduję sobie z braku laku jakieś inne gównozajęcia typu bazgranie po odwrotach tych niekończących się naklejek czy standardowe zamulanie w telefonie. Albo w końcu śledzenie obojętnym wzrokiem przetaczających się tu zróżnicowanych mas i jednostek ludzkich. Jakie ciekawe te urywki z ich żyć dziejące mi się tu przed niewyspanymi oczami.