Rozbolały mnie zęby po tym enerdżiku, biały monsterek. W smaku jakoś to ujdzie, nie wali chociaż tak jak typowe energetyki, ale i tak poza pożądanym rozbudzeniem sypie dość tymi efektami ubocznymi. Bolesne szczypanie w zęby to właśnie jeden z nich.
Przy pierwszych łykach zwłaszcza popieścił mnie nieźle po przednich zębach. A z czasem, choć przyzwyczaiłam się nieco, zabolało mnie znów, kiedy tylko kromkę z nutellą spróbowałam ugryźć. Zjadłam w końcu całą, dyskretnie nie krzywiąc mordy, ale uzębienie moje nie lubiło tego.
Poza tym, brzuch mnie znowu rozbolał, jak i wczoraj o podobnej porze. Takie tępe ciurlenie w samym środku, na żołądku. Trochę też na wątrobie i wyrostku robaczkowym. Niefajnie. Człowiek chce postać, bo w krzyżu łupie że dramat, i siedzieć nie można, a tu przy staniu też zaraz wygina od tego parcia na brzuch. Tragedia no.
Stara baba. W krzyżu ją łupie. He he. Najlepiej to jeszcze leżeć sobie w domciu i czilować, a jeszcze lepiej na płasko plecami na podłodze, albo jak już w łóżu, to na brzuchu. Dość znacznie lżej wtedy.
Paradoksalnie stojąc w pracy też się czuję lepiej, chociaż tak korci ciągle, żeby przysiąść sobie. Ale nie przysiądę, bo 10 minut i znowu kosa w kręgosłup. Dramat. Dziś to praktycznie stoję cały czas od tych już 6 godzin. Na chwilę właśnie przysiadłam kromkę sobie spożyć, ale wziąwszy się potem za pisanie czegoś w kalendarzu zaniechałam prędko, bo plecy te przeklęte znowu zaprotestowały. No, to stoję.
Książkę sobie podczytam, pogram na telefonie, pokręcę się w kółko, popiję monsterkiem. Wychyliłam już cały. Ale bokiem mi on wyłazi. Niby nie usnęłam chociaż, to dobrze, ale poza tym wiele dobrego to nie przyniosło. Na brzuchu prze, zęby bolą, niedobrze mi trochę, boli pod żebrami aż usiąść się chce, ale - czerwona lampka - już lepiej na stojąco się zwijać z bólu, niż wykręcać na krześle od doskwierającego w cholerę krzyża.
Jak nie zachwycać się tą pracą.
Nawet już tracę poczucie, że te 3k które zasilą mi konto za parę dni są tego warte. Ok, posiedzę trochę, porobię nic albo co nie co od czasu do czasu, a zastrzyk gotówki jest co ten miesiąc. Jeść potem mam co, jakąś pierdułę typu ciuch czy kosmetyk mogę sobie kupić, nawet do kina może pójść albo na randkę do starbaksa z chłopakiem. Na czynsz za chatę też jest, więc utrzymanie z głowy; jak dobrze pójdzie, to nawet z 200 stówy sobie uciułasz co miesiąc. No zajebiście, nie?
No nie. Fajnie, gdy siedzisz w takiej pracy, gdzie czujesz, że każda chwila jest po coś i każdy grosz wlatujący za nią jest zasłużony. A kiedy zaczyna ci być już wszystko jedno, że tyle a tyle hajsu, bo z czasem już nie wiesz co ze sobą zrobić od tego gnuśnienia w jednym, zapierdziałym grajdołku, to pytanie, czy sytuacja jest wymierna jest chyba retoryczne. Prościej, to szkoda po prostu siedzieć i już mentalnie łazić po ścianach, nawet jeśli wpada ci za to względnie przyzwoita sumka jako wynagrodzenie. Ta wartość hajsu po prostu blednie przyćmiona uciemiężeniem, jakim zdobycie go (tego hajsu) jest okupione.
Nie musi to być zaraz jakaś rażąco skrajna sytuacja typu małe dziecko tyrające po 20 godzin dziennie za 50 gr w kopalni węgla brunatnego 4 km pod ziemią, bo ludzie lubią tak dramatyzować. Wystarczy, że ktoś typu ja pożali się z (uważam) uzasadnionych względów na swoją sytuację i wynikające z niej samopoczucie, żeby w mig się zlecieli jak ćmy do lampy tacy życzliwi, którzy to zasypią cię przykładami, jak to wszyscy mają tylko po stokroć gorzej.
Bo po co patrzeć na to, że ktoś ma lepiej i też tak chcieć. Przecież wszystkim normalnym ludziom jest regularnie strasznie chujowo, więc się ciesz co nie miara, jeśli sam masz choćby ciut mniej chujowo.
Gdzie tu zdrowie jakieś w tym myśleniu, no ja pierdolę? Dobra, rozumiem też takie celowe prezentowanie komuś innej perspektywy, w sensie nie narzekaj na wszystko, bo są też dobre aspekty i trzeba je zauważać. Spoko. Ale nie do przesady, jeśli coś już człowiekowi mocno ciąży i nie wiem jak się musi nagimnastykować, żeby jakieś tam pozytywy w tym dojrzeć - to hola, nie warto aż tak się poświęcać.
Po prostu są rzeczy, które jeszcze można tolerować. A jest pewien próg, po którego przekroczeniu lepiej się poważnie zastanowić nad zmianą swojej sytuacji. W moim przypadku to mowa o pracy, ale może to się tyczyć wszystkiego, od złego odżywiania się i zubażającego trybu życia przez tkwienie na poronionym kierunku studiów po nieprzyszłościowy związek z niewłaściwą osobą. To jest najzwyczajniej chore, jeśli bez względu na to jak by było chujowo, ze łzami w oczach i bodajże desperackim już zaślepieniem człowiek się będzie zaklinał, że nie jest tak źle, w ogóle to jest super, najważniejsze to nastawić się pozytywnie do życia i w ogóle HI HI. Nie.
Po prostu stop, i nie. Przy takim porównaniu do sytuacji, która mogłaby być jeszcze gorsza niż moja obecna, to racja, dostrzegam że nie jest aż tak beznadziejne. Stąd się rodzi właśnie ten dylemat, czy jednak popuścić sobie bo dość sporo mnie kosztuje tkwienie w takim miejscu, czy może obrać jakieś środki znieczulające to poczucie przymiażdżenia, typu jakieś psychozabawy z samą sobą, umilanie sobie czasu we własnej głowie czy cokolwiek nawet absurdalnego czy śmiesznego, co by tylko kierowało moje odczucia w innym kierunku niż skupianie się na swoim niezadowoleniu i poczuciu nieznośnego przygniecenia. Takie bawienie się w wychodzenie z pułapki na różne sposoby.
Skoro wywnioskowałam już, że mogę do pewnego stopnia poświęcić się, by w zamian zarabiać tyle a nie mniej, to najlepiej zapewne pozostać przy tym i uznać, że stopień ten nie jest jednak przekraczany.
Podsumowując, po prostu najlepiej wytworzyć sobie samej w umyśle na tyle sprzyjającą aurę, by nie przebijały się przez nią dołujące myśli tak gęsto garnące się do mnie przy okazji pracowania tutaj. Skoro już pokminiłam i parę takich zajęć i sztuczek znalazłam, to teraz warto się ich trzymać. A że nie przychodzi to tak o, to już trudno, najwyżej poćwiczę trochę tę silną wolę i samozaparcie, które wciąż zbyt łatwo i przy byle pretekście mi luzują.
Próbuję się zająć czytaniem książki, ale usypia mnie to, trudno, to niech spróbuję się skupić bardziej i wczuć w dziejący się w niej przebieg akcji i szczegóły opisów.
Źle się czuję w takim otoczeniu, na otwartej przestrzeni i wystawiona na pastwę losowych gapiów i koniecznego kontaktu z ludźmi - też trudno, to niech sobie wyobrażę, że jestem w domu i to tam sobie właśnie czytam książkę, i jest spokój, przytulnie i nie ma nikogo z tych obcych ludzi wokół mnie. O ile przyjemniej od razu.
I tak dalej i tak dalej. Albo jak stojąc zachcę przysiąść sobie, to niech pomyślę, jakie jęki pleców moich pociągnie to za sobą - i od razu wolę postać te do końca zmiany na nóżkach. I też jest lepiej!
Od jutra biorę ten zeszyt syrenkowy i w nim będę prowadzić różne pierdoły, typu te dzienniki napatoczającej się klienteli lub choćby to mierzenie temperatur o cyklicznych porach. A uaktywnię i to, czemu nie. Na boga, czym już mam się zająć od tej niedproduktywności i destruktywizacji próbującej mnie strawić tutaj?
"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur