wtorek, 11 czerwca 2019

Pszczółka robotnica

Boże. Co za drama.
Zapomniałam portfela z domu. Jak można być takim debilem, żeby wyjść sobie na nieświadomce z domu, a potem przysypiać spokojnie w autobusie, by tuż przed ostatnim przystankiem się okazało, że nie mam przy sobie żadnych dokumentów?
Najlepsze, że kanar 'no to bileciki do kontroli, a ja spoko, ocknęłam się, otwieram sobie torebkę i grzebię, grzebię
Grzebię, grzebię, grzebię i już zawał prawie gotowy. To, że potem kilka ciężkich minut przypału i tłumaczenia się, to już dyskretnie pominę, bo po prostu denna żenada, że coś takiego wyszło z moim udziałem.
Całe szczęście kanar widocznie lubił śmieszkować, bo z bardzo poważną miną powiedział, że zaraz wezwie na mnie brygadę antyterrorystyczną, a potem, żebym uciekała do pracy. Jeszcze był drugi kanar, on sprawiał bardziej wrażenie, że chciałby mnie udupić ('ale przepustka to nie jest żaden dokument), ale był młodszy i ostatecznie ten stary zadecydował.
Nawet jakby kazali płacić ten mandat (którego nie dostałam, bo oczywiście wraz z portfelem zabrakło mi jakiegokolwiek oficjalnego dowodu własnej tożsamości), to chuj, już i tak nerwy te same.
Portfel oczywiście leży sobie zadowolony w domu, co potwierdził Dominik, któremu oczywiście z histerią zadzwoniłam od razu i wybudziłam go o 5, kurde, rano. Masakra. A on powiedział, że bardzo mnie kocha. Anioł. Jest za dobry dla mnie.
Nawet nie ma co już zwalać na robotę, choćby się od razu cisnęło "yyyy no tak przecież takie to lotnisko chujowe", bo elo, no tak naprawdę z mojego wyłącznie niedojebania takie sytuacje.
A na powitanie jeszcze stara baba niańcząca tu tak rozdartego bachora, że słowo daję, w najgorszych męczarniach chyba człowiek by tak mordy nie darł. Właśnie tak, jak najgorzej tylko bąbel się może drzeć, to właśnie ten gówniak się drze (stara poszła z nim chyba na drugi koniec lotniska, ale nawet stamtąd niesie się to tu jak jakiś odgłos tortur szatańskich z samego piekła). No beka. Super odprężająco, zajebiście.
Ale już przypał z tym portfelem to moja głupota, aż ręce opadają. Najgorsza ta zajebana bezsilność. Gdybym ja się jeszcze nie starała, tylko miała wyjebane, to owszem, można by mieć pretensje, że jakbym się tylko ogarnęła, to takie rzeczy by się nie działy. Tymczasem ja raz zapomnę telefonu, raz zostawię laptopa w macdonaldzie, i dostanę za każdym razem histerii i naprzepraszam się, jaki to ze mnie debil - po czym za jakiś czas, choćbym się w chuj już zaklinała, że będę uważać, ot, wybebeszę sobie portfel z torebki i tak wyruszę po 4 rano na miasto.
Dramat.
Serio, po co to się dzieje. Mało już miałam bab, które tłuką pokrywki od czajników za 130 zł, albo dziadów, którzy żerując na strasznej naiwności potrafią z uśmiechem na ciapatej mordzie zajebać 400 zeta z kasy (a tak naprawdę, to praktycznie z mojej wyciągniętej łapy). No ręce opadają. Ile się człowiek może starać? Jakieś pranie mózgu zrobić, czy to już niedojebanie beznadziejne? Ale bo to się każdemu może zdarzyć. No nie, jeśli ktoś jest dobrze ogarnięty i głupim babom kazałby od razu płacić za tę pokrywkę, a zgredowi odmówił w ogóle tego "rozmieniania" hajsu, a przy dalszym bajerowaniu wprost kazał spierdalać, bo inaczej wezwie ochronę.
Ech, ja pierdole.
Przynajmniej jakaś pani w miarę fajna przyszła teraz zważyć. Ona, mąż i chyba syn, poważyli sobie walizki, 2 zł za całość, podziękowali, miło i pełna kulturka. Bo wcześniej tylko jakaś para wyraziła szok, że jaaak to, 40 Z Ł O T Y ! ! ! za ofoliowanie bagażu eee. A potem, klasyk, jakiś ruski to samo - z tym, że w ogóle już poleciał, że yyy jak 40 zloty, a nie - GROSZY chyba?? No, tego jeszcze nie było, he he. Będzie nowa, zajebiście śmieszna anegdotka.
To jak już zaczęłam się żalić, to na pełnej kurwie dokończę, że w chuj pojebali te zajebane rozkłady jazdy, pociągi pierdolone, że teraz ledwo zdążyć można. Zamiast coś zmienić na lepsze, to nie, i rano, i jak wracam z pracy mam od wczoraj spierdolone tak, że rano na styk się wyrobię z dojazdem na to zasrane lotnisko (jeszcze dołączając zajebanie się z portfelem, to w ogóle super podróż życia), a żeby wrócić, tak jak wczoraj, to będę czekać jak kołek przez 20 minut na pociąg, bo poprzedni jest dosłownie parę minut po tym, jak kończę zmianę, więc ni chuja nie idzie się wyrobić z zamknięciem zmiany, raportem i jeszcze popierdalaniem na sam dół na ten peron.
Wczoraj się tak nawet nie spieszyłam, myśląc, że on wciąż odjeżdża o 13:09. Podeszłam już 13:07, zdążyłam pyknąć w drzwi, ale, rzecz jasna, spierdolił mi sprzed nosa. Najlepiej, jak jeszcze stoi pół minuty, ty napierdalasz w ten przycisk, ale drzwi nic, i pociąg powolutku sobie odjeżdża w pizdu. Nie no, wiem jak to działa, po prostu chcę już ponarzekać na co, co mnie wkurwiło, żeby się trochę uspokoić. A jak już stwierdziłam, akurat wylewanie bólu dupy w te wpisy jest najmniej szkodliwą formą dawania sobie upustu.
Rano też, zajebiście, wczoraj jak i dziś; przesunęli odjazd na 4:23, ale oczywiście jebaniutki i tak podjeżdża 4:25 - nie wiem, takie korki na torach o świcie czy o chuj już chodzi? Potem jeszcze lepiej, zamiast chociaż rozpędzić się, żeby zajechać na to jebane Śródmieście, to ten w środku tunelu zwalnia, zamula, zastanawia się - przez co ostatecznie ja lecę zziajana 4:29 szybko na przystanek autobusowy, żeby na tę 4:30 się nie spóźnić. Pewnie, zawsze mam opcję żeby już 4:00 się kopsnąć pociągiem z Powiśla, ale wtedy jestem na lotnisku kurwa 4:34, a mi się tu i tak dość dłuży czas, żeby dokładać sobie przebywanie tu przez bonusowe pół godziny za frajer. No śmieszne. Może w marcu jeszcze tak dojeżdżałam, bo spinałam dupę żeby się nie spóźnić, ale teraz mam już dużo bardziej wywalone w to.
Znowu była jakaś miła klientka. Ze wschodnim akcentem, ale normalnie przemówiła po polsku, szanuję, zważyła sobie za 2 zł kartą i elo. Spoko. W sumie ostatnio też nawet dzień jeden czy drugi zdarzyło mi się, że obyło się bez żadnych spin, krindżu czy nerwów. Doceniam. Może dzisiaj nie jest ten dzień, ale zdarzają się i takie i lepiej, jak zluzuję dupę i po prostu się z tym pogodzę.
Nie ma co się samemu nakręcać z jakimś destruktywnym, trująco-gnilnym myśleniem. Po co. Zmieni to coś czy nie? Chyba tylko na gorsze. Sama przecież ile już powtarzałam Dominikowi, żeby się nie martwił, nie smucił, nie przejmował tak że coś tam, praca, pieniądze, że matka coś tam, że ktoś tam coś tam. A potem sama uskuteczniam ferment we własnej głowie, bo z dupy przyplącze mi się jakaś gnębiąca myśl i na przekór zdrowemu rozsądkowi się nią zadręczam. NO ŚMIESZNE! Koniec tematu. Koniec tego.
Chcesz się wziąć w garść, to weź się w garść. To już najprostsza droga i żadnej więcej filozofii, na miłość boską.