Ten tydzień był całkiem dobry, względnie nawet fajny, i poza pewnymi wyjątkami ogólnie nie taki ciężki.
Pierwszy plus i wynagrodzenie moich starań: zaliczenie jednego egzaminu online. Pamiętam, że w dzień, w który się do niego uczyłam w zeszłym tygodniu, nie czułam się w ogóle najlepiej, kręciło mi się tak dziwnie w głowie do tego stopnia, że trudno mi było wysiedzieć przy laptopie i notatkach. A jednak konsekwentnie przez kilka godzin przerabiałam materiał, podczas testu też byłam skupiona i - udało mi się go zdać, w dodatku z całkiem dobrą oceną. Brawo! To zawsze coś.
W sobotę wyszłam na starówkę zobaczyć na żywo w jednej z knajp występ takiego Bartka, finalisty Voice'a, któremu kibicowałam niedawno, jak ten program emitowali. Odwiedziłam tę knajpkę na parę minut, była tam też inna uczestniczka Voice'a wśród gości, poza tym ludzi było całkiem sporo, więc tylko chwilkę popatrzałam, posłuchałam, nacieszyłam się i spacerkiem wróciłam do domu. A mróz był taki, że ręce grabiały, jak się ich nie schowało w kieszeń.
W poniedziałek, oprócz tego egzaminu online, miałam tylko jedne zajęcia, a przed nimi jeszcze wizyta u psychologa, gdzie się wreszcie dostałam na NFZ. Mimo że skierowanie na cito, to wizyta tylko taki wywiad piętnaście minut, a jakiekolwiek działanie na za ponad miesiąc. Bez komentarza, no co. Poczekam. W międzyczasie tak czy siak trzeba sobie radzić samemu, a ja radę daję, bo co.
We wtorek było bardzo fajnie, bo przyjechała mama z uczniami na wycieczkę, odwiedziłam ich na chwilę w tym hoteliku, a potem byliśmy razem w Centrum Kopernika i to był fajny czas. Następnego dnia towarzyszyłam im też w Muzeum Powstania, to już wizyta, chociaż wartościowa, trochę mniej przyjemna i ze względu tematyki, i mojego samopoczucia, choć też ogólnie było fajnie. Trochę smutno, jak już się pożegnałam i się rozstaliśmy, ale wspomnienie miłe pozostaje.
I na razie pozostaje w miarę spokojnie i tym się trzeba cieszyć, napawać, póki trwa i przede wszystkim nie martwić się już na zapas, bo nawet jeśli by i tak miało być trudniej, to zostawić to na wtedy, a nie zagryzać się już zawczasu, bez sensu. Tak że się staram wyluzować, na ile mogę, cieszyć się drobiazgami i zajmować najzwyklejszymi rzeczami, tak jak kiedyś byłam w zwyczaju, kiedy lepiej się wiodło tak ogólnie. Chodzę sobie po sklepach i po mieście, staram się normalnie jeść, ogarniać zakupy i wydatki, ogarniać też siebie i porządek w mieszkaniu, znajdować sobie zajęcia - na studia, dla siebie, nie zapominać też o głupotkach, byle dawały relaks i radość.
Banały, ale nie da się poczuć, jakie to ważne, wręcz zasadnicze, dopóki to się nie zmąci i gdzieś zatraci, i człowiek nie wie co ze sobą zrobić; koszmar. Na szczęście aż tak mnie to już obecnie nie trapi, i oby już nigdy nie trapiło w ogóle. Może po przebrnięciu kolejny raz przez taką załamkę, w końcu się robi dobrze na stałe. Na to mam wielką nadzieję. A póki co zachowywać spokój, dobre samopoczucie, dbać o siebie, o przyczepność w chwili obecnej, w ogóle się nie dawać takim bombardowaniom przyszłościowym (ale głupie określenie). He he.