czwartek, 30 czerwca 2016

K M ?

A co mi tam. Czy ślepego porazi jasność słów? Nie, oczywiście. I to metafora, a wysłowię się chociażby z tego - tutaj - z czego właśnie poza tym już obrębem nie mogę. Hm, zresztą nawet nie o to chodzi. Nie, nie o to chodzi!! Więc bez kręcenia! Claire, proszę notować: Powiedziałabym jej, że jest bardzo ładna, bo jest. Lecz co mi po tej wyczuwalnej bliskości duszy? W kreaturze, której wycięto mnie z brzucha, niepodobna wzbudzić jakieś ludzkie uczucia. Ona najbardziej obrzydza mi całe życie i demotywuje, uziemiając i zatruwając wszystko. Prawie jak potwór, z którego plemnika miałam nieszczęście się wykształcić, lecz na to również nie miałam żadnego wpływu, więc jebać. A jemu powiedziałabym, że jest nudziarzem, tylko jedno mu w głowie i nic z tego. Wewnętrznie zaś powinnam się jeszcze bardziej opamiętać, poszukać kontaktu z Bogiem i prosić o wybaczenie; i wierzyć. W niebie zaś, do którego chciałabym trafić, upatruję - W KOŃCU i OSTATECZNIE - życia idealnego. Może więc po prostu znoszeniem tych kuriozów mam sobie na to zasłużyć? Chociaż to takie niewdzięczne... A Claire i tak nie notuje, ależ racja. Hmm, a jutro u babci nalepię się pierogów.


sobota, 25 czerwca 2016

Nieeeee...!

Tak, wiem, tyle przecież za ten czas mogłam napisać, chociażby jak się potwornie czułam ostatnio, tak, znowu piszczel śmierci dławiąca mnie pod same gardło, znowu coś strasznego się dzieje i w ogóle coraz gorzej - nie tylko ze mną, ale przede wszystkim bo przecież ja to tak odbieram, albo że wczoraj jeden z najcudowniejszych filmów obejrzałam, czyli Me Before You, albo znowu że już chyba umieram tak się wstrętnie czuję, ale nie, ale w ogóle nie, muszę w tym momencie wyżalić się z czego innego, jakkolwiek gdzieś zaplecze mojej świadomości zanosi się na to ponuro pobłażliwym chichotem nad moją małostkowością, chociaż właśnie nie, biorąc pod uwagę jakie to ogromnie ważne dla mnie: zresztą, co ja plotę, po prostu za cztery dni, w środę na tym całym openerze w Gdyni występują Tame Impala, tak, tak blisko a mnie to ominie!! Nie mogę, po prostu nie mogę sobie nie wyobrażać, co by było jakbym tak była w pełni normalna, i zdrowa i obrotna, żebym mogła normalnie pojechać na ich koncert i zobaczyć na żywo, i żebym tak normalnie i w pełni mogła to przeżyć, tak jak potrafię to w samym sercu i sama, bo przecież normalnie to ludzie nawet tak wolą jak koncert i w ogóle, a ja to bym się tylko bała, że dostanę totalnie zawału i histerii i w ogóle zeszłabym tam na miejscu, gdybym w ogóle zdała sobie sprawę, że tak, oto właśnie jest Kevin i TAK!! - oto przeżyję to wszystko właśnie na żywo, i to w ogóle się dzieje na prawdę, a ja mam prawo być z tego powodu po prostu bezgranicznie wdzięczna i szczęśliwa, bo przecież to by było całkiem normalne, prawda?? Już nie mówiąc, jakby tak Pearl Jam... Boże, jak gorąco, gorączkowo okropnie, a jednocześnie, słabo - przecież ja nigdy tam nie będę

piątek, 17 czerwca 2016

Pewności, pewności choć kropli, dla zaschniętej gardzieli mego ducha

Być może napiszę tu teraz parę głupot, a może będą to właśnie rzeczy najzupełniej poważne, aż tak, że właśnie niewygodnie byłoby je pisać nawet na czymś tak postrzelonym jak ten nieśmieszny "blog" (hahahaha, haha).
Niemniej napchałam się dzisiaj tak straszliwie, ale to tak potwornie, że wyszło to już hen za granice przesady. I cóż poradzić!!! Hormony, psychoza, słaba wola, bulimia, jakie usprawiedliwienia mam wynajdywać? Niedoczekanie. Poza tym przedwczoraj zaliczyłam tak czarną glebę, że aż brak mi słów. Ciśnie mi się na myśl ten pretensjonalny banał, choć tak w głębi jego znaczenia to on chyba banałem wcale nie jest, bo jest dokładny akurat: zajrzeć śmierci w oczy. Nie tak dokładnie, szczególnie, że to właśnie w głowie i przed oczami mi się kręciło, jakbym to zbliżała się już do nieodwracalnej fazy zgonu, jakby raczej kościsty kulas żniwiarza wymierzył mi kopa prosto w łeb, aż zatoczyłam się nad tę przepaść, otchłań śmiertelną, zza której już bym nie wróciła. Co za koszmarne przeżycie, a najlepsze jest to, że teraz piszę o tym, jak gdyby nigdy nic, a gdzie ten należyty tragizm? Przecież wówczas czułam się już tak okropnie, że wyrazić się tego nie da w żaden sposób, jakby żadne słowo pisane przeze mnie tutaj nie miało z tym nic wspólnego.
W takich chwilach nawet myśl o modlitwie, czy przypomnienie sobie Eddiego, jego głosu, czy w ogóle dodawanie sobie nadziei i uspokajanie się, po prostu nic nie daje. Chociaż teraz zarzekam się, że powinno mi to przecież pomagać, jednak znowu wyszło, że nie i po prostu mnie to przeraża...
W praktyce wyglądało to tak, że po prostu zbiegłam na łeb na szyję po schodach i walnęłam się w drgawkach (tak to czułam) na kanapę, na szczęście była Aga ale i tak zaczęłam panikować, gadałam oczywiście że pewnie zaraz umrę, ale dokładnie to nawet nie pamiętam (jakbym stała tam koło siebie, to najchętniej dałabym sobie po pysku albo w ogóle wyszła zażenowana, ale co tam). Niestety ona poleciała po matkę (chyba sama nawet o to prosiłam, tym gorzej), i nawet szkoda gadać o tym epizodzie, bo ona oczywiście nie wniosła nic poza chaotycznym i zniecierpliwionym gderaniem, pokrzykiwaniem i stękaniem, po czym i tak poszła sobie na kawę do sąsiadów, stwierdziwszy, że jakby co, to wzywajmy sobie pogotowie, ale jeśli to wydurnianie się, to ona za fałszywy alarm płacić nie będzie czy coś takiego... Nie no, właśnie dlatego miałam nawet nie pisać, bo tylko mnie osłabia coś takiego, dobrze, że jednak na tyle wtedy nie kontaktowałam, żeby dać się krwi zalać przez tę jej orkoskórność... Co ja gadam, to już nawet orkowie byli wrażliwsi i taktowniejsi, choć to przecież cechy tak im odległe...
Przynajmniej Aga potrafiła w ciszy posiedzieć i potrzymać mnie za rękę, też ją w sumie ściskałam jak opętana, ale doprawdy nie życzę nikomu zapędzenia ni stąd ni z owąd, tak beznadziejnie, w kozi róg... No i właśnie - niby jednak już trochę zdążyło minąć (nawet się wzięłam za rachunek sumienia, różaniec i heja, na klęczki, aż mi się dało w kolana, ale naprawdę już zmysły mi odjęło ze strachu, nie polecam, racjonalnie też tego nie potrafię usprawiedliwić, pasuję), a to z kolei jak się dzisiaj od rana nie dossałam do lodów z syropem i czekoladek z bombonierki, to niestety wypaczoną swą naturą już się potoczyło lawinowo.
Doliczyłam się nawet, że po jednym tym dniu przytyję aż dwa kilo. Czyli tyle, ile to w miesiąc powolutku się zrzuca... Matko bolesna!! Ale miałam nie bluźnić, w ogóle powinnam zażyć jakiejś regularnej spowiedzi, ale do kościoła się przecież nie ruszę , jak i już od dawna, chociaż postanowiłam już sobie dogłębnie raz, na amen, że tak, wierzę, po prostu miatały mną ciągle perturbacje słabości, opieszałości i małostkowego zwątpienia, ale koniec z tym, bo nie chcę być krnąbrna, zła i iść do piekła. Rzecz jasna zajadli ateusze i cała pokaźna reszta, zawsze by się ktoś znalazł, kto i tak swoje wie najlepiej, ale i zawsze przy swoim będzie obstawać strona przeciwna, do której już pokornie się w końcu przyłączyłam, bo naprawdę mam dosyć, stojąc tak pośrodku to można szału dostać. I nawet już psy niech liżą tę całą filozofię i inne, ile nie wiem tyle dalej nie wiem, ale skoro nigdy mam się nie dowiedzieć, to najwyżej pójdę w dym za większością ludzi, w tym tymi całkiem najporządniejszymi, w tę rzekomą obiecującość.
Przyznaję, że i tak mnie to nie przekonuje, ale może tak ma być - przecież i tak żadną nadprzyrodzoną lelwirą nie jestem. Uhm, no i mniejsza z tym, co ja plotę. Obsesyjnie wręcz chciałabym mieć jasność tu i teraz, czując, że oto waży się na szali wszystko, co najważniejsze dla mnie w całym wszechświecie - a przecież, głupia! - nikt tego nigdy przecież nie doświadczył, więc czegóż ja żądam? Tym samym więc trudno już mierzyć jakoś dalej...
A ja jestem taka, właśnie, nieprzyziemnie przyziemna i teraz muszę do kolejnego pomieszania zmysłów pilnować sobie postu, żeby odpokutować to szatańskie rozpustnictwo.

piątek, 10 czerwca 2016

Tłumienie narwaną watą

Tak mnie coś wzięło, żeby pójść o piątej rano za pole, tam w kierunku lasu, jak jeszcze była rosa, solaryzacja dopiero poczynała tężeć na nieboskłonie, a w powietrzu było tak rześko, że, nawdychawszy się tego nazbyt dogłębnie, rozkręciła mi się drapiąca zębatka w gardle i nieco spuchły zatoki. W dodatku chyba jakiegoś dzika słyszałam (albo to były te wiatraki w oddali, w każdym razie zdjęła mnie wówczas trwoga), buty zbrukałam sobie lepkim runem polnym i wilgotną ziemią, a na koniec psy sąsiadów wszczęły larum, jak wracałam bokiem drogi do domu (swoją drogą, tak jakoś wszystko zarosło i zmieniło się, porównawszy to do wspomnień, gdy o wiele częściej tam się łaziło, jak daleko tylko sięgnę pamięcią).
Rzecz jasna, nie było to dzisiaj, a parę dni temu jakoś. Tak sobie siedziałam najpierw po nocy przy laptopie, wyjątkowo niesenna była ta noc, nawet oczy mnie nie piekły, po prostu wyzucie energetyczne z dnia odbiło się nagle głębokim wdechem w nocy. No i położyłam się tak po drugiej tylko z przyzwoitości, bo jednak delikatnie niewygodną była mi myśl, że oto nie prześpię całej nocy, a zaraz już będzie widno. Toteż powierciłam się przez jakieś dwie godziny na swoim posłaniu, a jak tylko się dostatecznie rozświtało, to zebrałam się po prostu, wzięłam kluczyk od domu i telefon do kieszeni i jak gdyby nigdy nic opuściłam sobie dom na jakieś pół godziny. 
Tak się zastanawiałam, czy nie obudziłby mnie zgrzyt zamka w drzwiach, zwłaszcza podwójny, i zwłaszcza, gdyby jeszcze rozległ się on dość niedaleko. Pewnie tak, chociaż i tak robiłam to bardzo powoli i z namaszczeniem, domykając same drzwi niemal bezgłośnie. Tymczasem matka, która spała tuż obok w pokoju, i to bez odgrodzenia dodatkową połacią drzwiową, chrapała na całe gardło jak jakiś rozrusznik pneumatyczny. Dla mnie to tylko kolejne obrzydlistwo, stanowiące kolejną drzazgę w tym krzyżu dźwigania na sobie przeżyć wszelako nieznośnych i demotywujących, dla niej jednak przynajmniej taki zagłuszacz do, chociażby, szczękania drzwi o samym świcie. 
A potem zrobiłam naleśniki, i sama zrobiłam wyjątek, których niestety ostatnio już poczyniłam nawet za dużo, ale staram się z tym hamować, tak, bardzo a bardzo; przesadziłam więc z nimi, bo aż mnie zemdliło z opchania i przesłodzenia. Ale za to przez resztę dnia już dałam sobie spokój, więc nie wyszło najgorzej! 
Oprócz tego mam nową, choć oczywiście nie nówkę - i dlatego właśnie najlepszą, sukienkę letnią amarantową w białe groszki, białe szorciki, które w końcu włażą mi na tyłek i dwie bluzki ameby - czerwono-czarną w kwiatopanterkę i pastelową w pasy. I nawet sama dałam radę dwie godziny ryć w szmatkach, tak!!! I przejść się tak po sklepie, właśnie, normalnie, choć jeszcze krótko i jak na szarpniętej smyczy, ale co tam. 
A dzisiaj zdrapałam sobie cerę tym szczypiącym peelingiem, ajć cholera, bo za mocno go pewnie wtarłam i jeszcze spłukałam gorącą wodą. Ale nigdzie mnie nie poburaczyło, tylko na twarzy, siarczyście że ach - ale potem wklepałam jakiś dziki tonik i przeszło. 

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Tort z gorzkim liściem

Z czekolady wedlowskiej. Dużo tej czekolady, bo nawet osobnych płatków się nawpieprzałam. A kawał torta opasły, z mnóstwem kremu o smaku truskawkowym i waniliowych danonków, z nasączanym biszkoptem i całymi kawałami truskawek. Do połowy była to niewymowna rozkosz, ale po opchnięciu całego z oporem podmdliło mnie już nieźle, mimo to zjadłam jeszcze cały kwadraciak jabłecznika i też był wyśmienity, chociaż przesiąkł nieco smrodem wnętrza lodówki (do której sama go schowałam dzień wcześniej, niepomyślna). Jeszcze kilka czekoladek z bombonierki, a ściśle to pistacjowa i z adwokatem, ale nie czułam już nawet tego nadzienia, zeżarłam pewnie za szybko, jak zwierzę. Pewnie powinnam pogardzać już sobą w tym momencie bezgranicznie, wyrzucając sobie niweczenie usilnie pilnowanej (od dokładnie czterech miesięcy już!) diety, gdybym i tak nie była przygwożdżona dostatecznie paskudnymi przeżyciami. Paskudniejszymi nawet od tego piekła, które zgotowałam na wieczór swojemu nieszczęsnemu żołądkowi, aż wciąż rzęzi biedactwo "dość, opamiętaj się, ty słaba idiotko", a ja musiałam jeszcze nawpychać się więcej czekolady plus bułki kolejno z dżemem różanym, jagodowym, malinowym i miodem rzepakowym, na z trudem wyskrobanej warstewce masła, i to popite mlekiem. Nie liczyłam już nawet, brzuch mnie teraz boli okropnie, ale wyszło pewnie z pięć tysięcy albo i gorzej, co ciężko będzie odrobić w kilka następnych dni, czy nawet w tydzień.
Zresztą, i po co ja to piszę? Czy nie jest najgorsze to, że ja w jakiś sposób po prostu lubię ten masochizm, męczyć się tak i czuć ten ból, jakkolwiek nieznośny? A w żaden sposób nie potrafiłabym tego wytłumaczyć. Tak, jak zawsze lubiłam rozdrapywać wszystkie syfy i wszelkie niereguralności dermatologiczne, mimo bólu, nawet tego szczypiącego i doprowadzającego do łez, i mając pełną świadomość, że to niezdrowe i będzie potem szpetnie wyglądać, takie zaczerwienione, spuchnięte i rozmemłane. A mimo to dalej tak robię! Nawet dzisiaj, co robiłam, gdy musiałam przez godzinę stać na tym przeklętym korytarzu w poczekalni? Tak, wystarczy tylko, że miałam gołe ramiona...
Cóż więc z tego, że nie palę, nie piję ani nie ćpię (-am?), skoro opętana jestem przez to sadystyczne obżarstwo? Nic z tego dobrego nie wynika, tylko krzywdzę przede wszystkim siebie.
Tak, i mogę przemawiać sobie do rozsądku, i przemawiać jak najracjonalniej, a mimo to i tak nie potrafię się przekonać, zepchnąć z tej pochyłej drogi grzechu - tak, jakbym próbowała sama siebie unieść ręką w powietrze... Po prostu się nie da. Nie i nie, do kurwy nędzy!
Ale nie będę przeklinać. Wczoraj nawet odmówiłam cały różaniec, naprzemian gapiąc się ze wzruszeniem (ale poważnie szczerym) w niebo i chyląc pokornie głowę, aż w pewnym momencie zachciało mi się płakać nad tym, jak dalece już jestem przeklętna i nieczysta, aż nawet z trudem przyszło mi dokończenie tej modlitwy, jak brnięcie w wielkim grzęzawisku, i chociaż dałam radę, to miałam wrażenie, że tylko obrażam Opatrzność wywłokami ze swojej brudnej gęby. Jakie to przerażające, jakby nie było już ratunku, naprawdę, tak trudno jest mi weń uwierzyć...
Prawdę mówiąc, to najchętniej zjadłabym sobie jeszcze tosty zlepione gęsto serem i keczupem, i może z szynką jeszcze, ale sera nie ma, a że mało mi brakuje już do porzygania się, to po prostu siedzę teraz i odprawiam wirtuozyjną koncelebrację palczastą na klawiaturze swojej zajechanej laptopiny, I to w celu jakim - wyżalania się nie wiadomo komu, jakby kogokolwiek to obchodziło. Dość już boleśnie strawiłam tę świadomość, że nikogo w rzeczywistości to nie interesuje, a z drugiej strony nikogo z kart książek czy ekranu nie spotkam przecież w tym wymiarze.
Wiem, dlaczego zawsze tak wysoce utożsamiałam się z Junkhead i doskonale rozumiałam tę piosenkę, mimo, że w życiu nie dane mi się było przejarać żadnym świństwem, ani upić, ani nawet splamić się inną cielesną rozwiązłością czy zbrodnią wręcz. Skoro w moim beznadziejnym przypadku to jedzenie robi mi z głowy ów śmietnik... No i what's my drug of choice?
Ależ nie powinnam już podciągać takiego splugawienia pod sferę najwyższą - pod absolutne piękno wymiaru, którym jest dla mnie Sztuka. Bez względu na analogie, jak mogłabym profanować coś, z czego w ostateczności mogę czerpać jeszcze zabwienną dozę uduchowienia, nawet, jeśli tak jak w tym przypadku jest to czerń głęboka, przechodząca już nawet poza zwyczajne katharsis...
Ale jutro, słowo, nie będzie tych bułek na słodko, z mlekiem, na śniadanie, o nie, nic z tych rzeczy, nie, nie, zostawić, i tak już dzisiaj ległam po całości. Najlepiej będzie iść jutro na jakiś spacer, najlepiej bardzo długi i wyczerpujący, potem ćwiczeń zrobić wiele więcej i ciężej, a z jedzenia to tylko te zbożówki, nabiał i roślinności pokupywane, no i pić dużo zamiast tego. Czyli tak, jak już od pewnego czasu. Gdyby tylko samozaparcie było takie, jak to z początku! Tymaczasem... skąd ja mam je w ogóle czerpać?
Przeczuwam znowu coś najgorszego, jak dreszcz z tyłu pleców, którego nie widać, ale aż nazbyt dobrze czuć... czego tak bardzo przecież chciałabym uniknąć, o nieba!