Z czekolady wedlowskiej. Dużo tej czekolady, bo nawet osobnych płatków się nawpieprzałam. A kawał torta opasły, z mnóstwem kremu o smaku truskawkowym i waniliowych danonków, z nasączanym biszkoptem i całymi kawałami truskawek. Do połowy była to niewymowna rozkosz, ale po opchnięciu całego z oporem podmdliło mnie już nieźle, mimo to zjadłam jeszcze cały kwadraciak jabłecznika i też był wyśmienity, chociaż przesiąkł nieco smrodem wnętrza lodówki (do której sama go schowałam dzień wcześniej, niepomyślna). Jeszcze kilka czekoladek z bombonierki, a ściśle to pistacjowa i z adwokatem, ale nie czułam już nawet tego nadzienia, zeżarłam pewnie za szybko, jak zwierzę. Pewnie powinnam pogardzać już sobą w tym momencie bezgranicznie, wyrzucając sobie niweczenie usilnie pilnowanej (od dokładnie czterech miesięcy już!) diety, gdybym i tak nie była przygwożdżona dostatecznie paskudnymi przeżyciami. Paskudniejszymi nawet od tego piekła, które zgotowałam na wieczór swojemu nieszczęsnemu żołądkowi, aż wciąż rzęzi biedactwo "dość, opamiętaj się, ty słaba idiotko", a ja musiałam jeszcze nawpychać się więcej czekolady plus bułki kolejno z dżemem różanym, jagodowym, malinowym i miodem rzepakowym, na z trudem wyskrobanej warstewce masła, i to popite mlekiem. Nie liczyłam już nawet, brzuch mnie teraz boli okropnie, ale wyszło pewnie z pięć tysięcy albo i gorzej, co ciężko będzie odrobić w kilka następnych dni, czy nawet w tydzień.
Zresztą, i po co ja to piszę? Czy nie jest najgorsze to, że ja w jakiś sposób po prostu lubię ten masochizm, męczyć się tak i czuć ten ból, jakkolwiek nieznośny? A w żaden sposób nie potrafiłabym tego wytłumaczyć. Tak, jak zawsze lubiłam rozdrapywać wszystkie syfy i wszelkie niereguralności dermatologiczne, mimo bólu, nawet tego szczypiącego i doprowadzającego do łez, i mając pełną świadomość, że to niezdrowe i będzie potem szpetnie wyglądać, takie zaczerwienione, spuchnięte i rozmemłane. A mimo to dalej tak robię! Nawet dzisiaj, co robiłam, gdy musiałam przez godzinę stać na tym przeklętym korytarzu w poczekalni? Tak, wystarczy tylko, że miałam gołe ramiona...
Cóż więc z tego, że nie palę, nie piję ani nie ćpię (-am?), skoro opętana jestem przez to sadystyczne obżarstwo? Nic z tego dobrego nie wynika, tylko krzywdzę przede wszystkim siebie.
Tak, i mogę przemawiać sobie do rozsądku, i przemawiać jak najracjonalniej, a mimo to i tak nie potrafię się przekonać, zepchnąć z tej pochyłej drogi grzechu - tak, jakbym próbowała sama siebie unieść ręką w powietrze... Po prostu się nie da. Nie i nie, do kurwy nędzy!
Ale nie będę przeklinać. Wczoraj nawet odmówiłam cały różaniec, naprzemian gapiąc się ze wzruszeniem (ale poważnie szczerym) w niebo i chyląc pokornie głowę, aż w pewnym momencie zachciało mi się płakać nad tym, jak dalece już jestem przeklętna i nieczysta, aż nawet z trudem przyszło mi dokończenie tej modlitwy, jak brnięcie w wielkim grzęzawisku, i chociaż dałam radę, to miałam wrażenie, że tylko obrażam Opatrzność wywłokami ze swojej brudnej gęby. Jakie to przerażające, jakby nie było już ratunku, naprawdę, tak trudno jest mi weń uwierzyć...
Prawdę mówiąc, to najchętniej zjadłabym sobie jeszcze tosty zlepione gęsto serem i keczupem, i może z szynką jeszcze, ale sera nie ma, a że mało mi brakuje już do porzygania się, to po prostu siedzę teraz i odprawiam wirtuozyjną koncelebrację palczastą na klawiaturze swojej zajechanej laptopiny, I to w celu jakim - wyżalania się nie wiadomo komu, jakby kogokolwiek to obchodziło. Dość już boleśnie strawiłam tę świadomość, że nikogo w rzeczywistości to nie interesuje, a z drugiej strony nikogo z kart książek czy ekranu nie spotkam przecież w tym wymiarze.
Wiem, dlaczego zawsze tak wysoce utożsamiałam się z Junkhead i doskonale rozumiałam tę piosenkę, mimo, że w życiu nie dane mi się było przejarać żadnym świństwem, ani upić, ani nawet splamić się inną cielesną rozwiązłością czy zbrodnią wręcz. Skoro w moim beznadziejnym przypadku to jedzenie robi mi z głowy ów śmietnik... No i what's my drug of choice?
Ależ nie powinnam już podciągać takiego splugawienia pod sferę najwyższą - pod absolutne piękno wymiaru, którym jest dla mnie Sztuka. Bez względu na analogie, jak mogłabym profanować coś, z czego w ostateczności mogę czerpać jeszcze zabwienną dozę uduchowienia, nawet, jeśli tak jak w tym przypadku jest to czerń głęboka, przechodząca już nawet poza zwyczajne katharsis...
Ale jutro, słowo, nie będzie tych bułek na słodko, z mlekiem, na śniadanie, o nie, nic z tych rzeczy, nie, nie, zostawić, i tak już dzisiaj ległam po całości. Najlepiej będzie iść jutro na jakiś spacer, najlepiej bardzo długi i wyczerpujący, potem ćwiczeń zrobić wiele więcej i ciężej, a z jedzenia to tylko te zbożówki, nabiał i roślinności pokupywane, no i pić dużo zamiast tego. Czyli tak, jak już od pewnego czasu. Gdyby tylko samozaparcie było takie, jak to z początku! Tymaczasem... skąd ja mam je w ogóle czerpać?
Przeczuwam znowu coś najgorszego, jak dreszcz z tyłu pleców, którego nie widać, ale aż nazbyt dobrze czuć... czego tak bardzo przecież chciałabym uniknąć, o nieba!