piątek, 10 czerwca 2016

Tłumienie narwaną watą

Tak mnie coś wzięło, żeby pójść o piątej rano za pole, tam w kierunku lasu, jak jeszcze była rosa, solaryzacja dopiero poczynała tężeć na nieboskłonie, a w powietrzu było tak rześko, że, nawdychawszy się tego nazbyt dogłębnie, rozkręciła mi się drapiąca zębatka w gardle i nieco spuchły zatoki. W dodatku chyba jakiegoś dzika słyszałam (albo to były te wiatraki w oddali, w każdym razie zdjęła mnie wówczas trwoga), buty zbrukałam sobie lepkim runem polnym i wilgotną ziemią, a na koniec psy sąsiadów wszczęły larum, jak wracałam bokiem drogi do domu (swoją drogą, tak jakoś wszystko zarosło i zmieniło się, porównawszy to do wspomnień, gdy o wiele częściej tam się łaziło, jak daleko tylko sięgnę pamięcią).
Rzecz jasna, nie było to dzisiaj, a parę dni temu jakoś. Tak sobie siedziałam najpierw po nocy przy laptopie, wyjątkowo niesenna była ta noc, nawet oczy mnie nie piekły, po prostu wyzucie energetyczne z dnia odbiło się nagle głębokim wdechem w nocy. No i położyłam się tak po drugiej tylko z przyzwoitości, bo jednak delikatnie niewygodną była mi myśl, że oto nie prześpię całej nocy, a zaraz już będzie widno. Toteż powierciłam się przez jakieś dwie godziny na swoim posłaniu, a jak tylko się dostatecznie rozświtało, to zebrałam się po prostu, wzięłam kluczyk od domu i telefon do kieszeni i jak gdyby nigdy nic opuściłam sobie dom na jakieś pół godziny. 
Tak się zastanawiałam, czy nie obudziłby mnie zgrzyt zamka w drzwiach, zwłaszcza podwójny, i zwłaszcza, gdyby jeszcze rozległ się on dość niedaleko. Pewnie tak, chociaż i tak robiłam to bardzo powoli i z namaszczeniem, domykając same drzwi niemal bezgłośnie. Tymczasem matka, która spała tuż obok w pokoju, i to bez odgrodzenia dodatkową połacią drzwiową, chrapała na całe gardło jak jakiś rozrusznik pneumatyczny. Dla mnie to tylko kolejne obrzydlistwo, stanowiące kolejną drzazgę w tym krzyżu dźwigania na sobie przeżyć wszelako nieznośnych i demotywujących, dla niej jednak przynajmniej taki zagłuszacz do, chociażby, szczękania drzwi o samym świcie. 
A potem zrobiłam naleśniki, i sama zrobiłam wyjątek, których niestety ostatnio już poczyniłam nawet za dużo, ale staram się z tym hamować, tak, bardzo a bardzo; przesadziłam więc z nimi, bo aż mnie zemdliło z opchania i przesłodzenia. Ale za to przez resztę dnia już dałam sobie spokój, więc nie wyszło najgorzej! 
Oprócz tego mam nową, choć oczywiście nie nówkę - i dlatego właśnie najlepszą, sukienkę letnią amarantową w białe groszki, białe szorciki, które w końcu włażą mi na tyłek i dwie bluzki ameby - czerwono-czarną w kwiatopanterkę i pastelową w pasy. I nawet sama dałam radę dwie godziny ryć w szmatkach, tak!!! I przejść się tak po sklepie, właśnie, normalnie, choć jeszcze krótko i jak na szarpniętej smyczy, ale co tam. 
A dzisiaj zdrapałam sobie cerę tym szczypiącym peelingiem, ajć cholera, bo za mocno go pewnie wtarłam i jeszcze spłukałam gorącą wodą. Ale nigdzie mnie nie poburaczyło, tylko na twarzy, siarczyście że ach - ale potem wklepałam jakiś dziki tonik i przeszło.