O, losie. Przewrotna, podła kreaturo! Dlaczego ty mi to robisz?
Miałam przecież mieć darowany już ten weekend (bez niego jeszcze dziewięć i tak by zostało, uuuch...), jako że z bardzo ważną misją miałam przecież jechać ku wielkiemu miastu, lecz nie, jeszcze podlejsza kreatura na trzeci tydzień już ukradła auto, tak więc figę.
Dopiero w poniedziałek jedziemy, i trzeba będzie tak obrócić w jeden dzień jak z biegunką. Koszmar.
Nie, żeby marzyło mi się przesiadywanie i nocowanie przez te dni u tam znajomych, ale po prostu oddalić się jak najpokaźniej od tego, tego miejsca tutaj, zapadłego, to owszem. Tak.
A dzisiaj zeżarłam kolejny milion kalorii, a nawet nie mam siły już sobą wzgardzić, tak do tej pory upaja mnie jeszcze widmo tego przepysznego, niebiańskiego kawałka najczystszej sztuki, poetycznego arcydzieła, a skądinąd chorobotwórczej trucizny, zakwaszacza i horrendalnego rozpychacza dupska i wypychacza bebechów, czyli najdoskonalszego loda, jakiego kiedykolwiek dane mi było z dziecinnym zachwytem pochłonąć. Choć tylko wewnętrznym pewnie. I to wewnętrznym tak nienamacalnie, bo fizycznie, oczywiście, w żadnym razie. Niestety.
I co to właśnie jest za pech!! To okrutne prześladowanie przez ironię tragiczną, o której to wspomniałam już. Co z tego, ile razy już o tym myślałam, że nie jestem żadną klasyczną narkomanką, nie spalam się ani nie biorę w żyłę, ani nie schlewam, ani nie puszczam na prawo i lewo i w każdą możliwą dziurę, ani że stronię od kawy w ogóle i od mięsa, za to piję przecież te zdrowe, przegorzkie herbaty i w ogóle, nie wiem. Ani nie jestem jakąś sadystyczną psychopatką, zoofobem czy inną zwyrodniałą poczwarą bezkręgową bez namiastki nawet moralności i sumienia. A muszę i tak byś postrzelona z tylu innych stron!! Dlaczego? Dlaczego zniewolenie przez zmysł smaku właśnie i masochistyczne ranienie swojego fizjologicznego wnętrza musi być tym, co tak mnię pęta? Ach tak, pomijając jeszcze to socjopatologiczne, nerwowe i Bóg wie jakie jeszcze wykolejenie totalne. Litości!
A w tym wszystkim właśnie ów lód, i, ach przecież - pizza wcześniej, z owocami morza, a przed nią bułeczki drożdżowe z tłustą, maślaną przystawką o tym nieuchwytnie uzależniającym aromacie... Jednak starałam się już jeść powoli, ale zdawanie sobie sprawy, że oto większej rozkoszy już mi to nie będzie sprawiać, nie mogę przeboleć tej myśli, że kończy się to przeżycie tak szybko i pozostanę już tylko z samymi okropnymi konsekwencjami, na czele oczywiście z odrażającą aparycją swoją.
A już niedawno się ucieszyłam tym 63 kilo, czyli tyle, ile w pierwszej liceum, jeszcze przed tymi okropnymi, wstrętnymi dietami i całą resztą psychozy, która dopiero miała się na mnie zwalić! A nie mogę wyjść z tego cholerstwa, najlepiej byłoby, gdybym w ogóle ważyła 57 czy nawet 55 - minus sto dziesięć do własnego wzrostu, znaczy się. A nawet i jeszcze kilka kilo mniej, tyle, ile przez tydzień czy dwa zdarzyło mi się ważyć te dwa lata temu, ach, jak wtedy było pięknie.
Znaczy, jak teraz to wspominam. Wtedy nie było, skoro nie myślałam już o niczym innym, jak żeby zjeść w końcu coś normalnego, o takich lodach już nie wspominając. Z kolei nadrabiając potem już bez granicy, nic to nie pomogło, a doprowadziłam się do wyglądu starej maciory i tak mi zostało do tej pory, w każdym razie do końca wyjść z tego nie mogę.
Już pół roku prawie! A tu ciągle jakieś przerwy, ledwo tak idzie wytrzymać. Nie idzie. A jeszcze przecież tyle tych innych spraw dookoła. Jakby rzeczywiście to jedno opętanie nie wystarczyło.
Jakże zazdroszczę takiej Patrycji albo Róży, to jest Pulpecji i Pyzuni. Przezwiska mówią same za siebie, a jednak aż nie mogły się opędzić od adoratorów ze względu na niewyczerpany i ponętny urok osobisty. No właśnie, który trzeba mieć, bez tego nie można utyć ani grama, bo jest się bezkształtną kupą rozmiękłych ekstrementów, czego to klątwa tak wisielczo na mnie dybie, zagarnia duszącymi łapskami, miażdży jak klapnięcie orkowym dupskiem na rozpłaszczonej w orkowym namiocie skórze warga, orkowym toporem zresztą zdarta. Mój Bezimienny, ach, wciąż i wciąż...
A, a przecież jutro jeszcze imieniny dziadka i te wszystkie ciasta!! A mama kupiła chałkę, białe bułeczki, masło orzechowe... Może lepiej od razu się gdzieś zakopać ascetycznie i skonać, zamiast pogrążać się znowu? Gdyby to pogrążenie tylko nie nadawało temu życiu takiego piękna i, nomen omen, smaku...
No tak, przynajmniej od słuchania muzyki, samego, nie utyję...