czwartek, 14 lipca 2016

Wyciągnięta dłoń blednąca, twarz w nadziei gorejąca

I pierogów się nalepiłam, już czterokrotnie, z czego trzy razy sama zaczyniłam ciasto, a raz to w ogóle sama przeprowadziłam całą operację pierogową (z owocami leśnymi wtedy). Do tych jagód to bym jednak nie waliła tyle cukru, w końcu to biała śmierć.
Może chociaż biała lepsza od takiej czarnej. Śmierci. Wygaśnięcia jak pet zduszony podeszwą na zimnym chodniku.
A mój pies, infantylna kreatura, uciekł sobie tymczasem już dwa razy. Co prawda wrócił, ale wpadł teraz w trans wycia z byle powodu, zwłaszcza rano i godzinami chyba, skąpymi w przerwy. I tak wolę już to wycie od szarpiącego nerwy ujadania, w końcu to tylko takie łkanie za słodką wolnością, jak to wilki wyły także do księżyca.
Szyję również zostałam już skrojoną laserem i nawet (jej, kopnięte jakieś to zdanie) nie poderżnięto mi gardła, czego się w sumie obawiałam, choć też nie byłoby to pewnie takie niepożądane. Ale, co opowiadam, nie chciałabym przecież, żeby krew w ustach i swąd zasmażanej skóry to było ostatnie, co w skrajnym przerażeniu poczułabym tuż przed ostateczną dyskonekcją. Brrr, potworność. Skóra cierpnie... dzień świta, czysty poranek... 
Yhm, no to: pierogi, wołek, operacja... Ach, tak, jeszcze coś śmiesznego, acz tragicznego zarazem. Nie mogę więc tego napisać bezpośrednio ani ująć w słowa nazbyt radykalne (ani radykalne w ogóle). O nie, żadnego rażącego definiowania uczuć i podpinania je z marszu pod wyzute schematy. Nic z tych rzeczy.
Po prostu życie to, jak jakieś nieznośne, kapryśne, okrutne, złośliwe i przewrotne pannisko wydziwia kolejnej niepozornej jednostce ludzkiej z taką oryginalnością, że zemdlić aż może z tej obmierzłości i nieskończoności przepastnej beznadziei. Tak właśnie! Tak właśnie.
Chciałabym, żeby na przykład zamiast ze stoickim spokojem chrupać sobie ogórki, a potem czekać dwie godziny żeby wysączyć powoli herbatę gorzką jak gęsie gówno, móc sobie tak na przykład, i to przykład całkiem niewinny, zjeść z najwyższą rozkoszą kawał świeżej chałki rozkrojonej na kromeczki, każda z apetyczną warstwą świeżego masełka tudzież gęstego miodu. I do tego kubeczek ciepłego, pachnącego mleka... I żeby skutek tego był dla ciała równie dobry, co tamta cierpka asceza. Bo że na duszę to tak działa, niestety nie wystarczy. Potem dusza owa cierpi, widząc w lustrze wywalony bebech i nogi gorsze niż u starej baby, tylko żylaków jeszcze brakuje do tej wyboistej arii żenady z aktu komiczności sztuki bezwolnej autodestrukcji, o, że o najwyższej ich części nawet nie wspomnę przez miłosierdzie dla swojego rzężącego już poczucia estetyki i samozadowolenia. Gdzież one się ulotniły, poleciały sobie w ostatnim spazmie desperacji na Kostarykę, jak Frank z Bianką?
Ach, jak to było, gdy Frank opisywał kiedyś to spotkanie z Jezusem: Był ciepły jak uda przepracowanej prostytutki. No, milsze to musiało być na pewno niż zapadanie się jak pod ogromnym ciśnieniem w wąską rurę nicości i pustostanu. Do czego to bym porównała? Hm, może to już samo w sobie byłoby tym akuratnym porównaniem właśnie. Och.
Albo takie ciasto drożdżowe z truskawkami, jeszcze ciepłe, co się kruszyło nad książką jak czytałam na parapecie, i co chwila strzepywałam okruchy i wgryzałam się przeszczęśliwa znowu, o, albo w ogóle to ciasto oreo ciocinej roboty... O nie już, doprawdy! I tak nic tylko słodkie i słodkie. Hormony czy jaka gangrena? A może szatan? To już mniej go może w takim słoiku miodu czy kubeczku po kwaśnym jogurcie, albo talerzu z rzadką zupą czy też miseczce rozmiękłych kalafiorów... Już rzeczywiście wolę tę kaszę gryczaną z bananami i obłoczkiem cynamonu.
A zawsze to to musi się wzbić powietrze i zbryzgać wymownie co popadnie!