poniedziałek, 25 lipca 2016

Okruszki po pękających pestkach słonecznika

Tak sobie myślę, nawet szkoda, że nie mam w zasadzie komu tego wszystkiego opowiadać. Ale tak naprawdę opowiadać - rozmawiać po prostu o wszystkim, całkiem szczerze, z nagiego serca, jak tylko można.
Doprawdy, może wymagam zbyt wiele i oczekuję nie wiadomo czego, ale powierzchowna uprzejmość to jednak wciąż za mało. Nawet, jeśli ktoś ma dobre intencje, cóż z tego, jeśli to podstawowe porozumienie dusz jest zbyt luźne, nieścisłe?
Niemniej, tak źle przecie nie jest. Dalej marzy mi się taki Eddie, ale, brak słów przecież...
Przynajmniej już dałam sobie spokój z tymi dietami. A co. Nie przesadnie, ale chociaż już mi nie zależy, jeśli bym się komuś nie spodobała ze względu na swoją aparycję, to trudno. Brzydota i wypaczenie psychiczne mogą być całkiem bezinteresownie zrzuconym krzyżem na wątłe ramiona, ostoję we żywocie przecież. Równoważnikiem w tej całej próbie, niedorzecznym brnięciu ku ostatecznej niewiadomej.
Jednego serca, tak mało mi trzeba, a jednak widzę, że żądam za wiele, panie Asnyku, tak, właśnie.
A wczoraj zjadłam u cioci kromkę białego chleba. Białego, o zgrozo! Z pysznym bigosem z młodej kapusty, wzięłam nawet dwie dokładki. I jeszcze przepyszny koktajl z jagód. Z mlekiem i mnóstwem cukru. Białego. A potem jeszcze garściami te małe śliweczki, kwaśne jak diabli... Ale już przynajmniej nie zjadłam tego kawałka ciasta drożdżowego ani lodów. Kolejna ciężka próba, ale co tam, byle mieć to już za sobą... do następnego razu, prawda?