niedziela, 5 grudnia 2021

przetrwaswiadomosc

Przynajmniej mam jakby mniejszą depresję. O ile można mieć. O ile, jak raz już człowiek zda sobie sprawy z pewnych rzeczy i utonie w pewnym stanie świadomości, można ten stan stopniować.
A to przecież jest tak albo nie. Jedno lub drugie. 50-50. Cokolwiek się dzieje, nic się nie zmienia na zewnątrz - cokolwiek się zmienia, to tylko w twojej głowie. 
Przygnębiające to i przerażające jednocześnie. A nawet można zwariować i przepaść. Chyba, że by podejść inaczej, w stylu, że to w takim razie własna moc sprawcza, wolność, wyjątkowość, że to super. No, ja tak tego nie widzę. 
Znowu, w jedną stronę czy inną, krążysz tylko po orbicie swojej własnej mentalności, jak bączek, w koło macieju. Dobranoc.

środa, 3 listopada 2021

Dobry dzień

Powiem tak: jest dobrze. Dam sobie ze wszystkim radę. 
Nie jest łatwo, kompletnie nie jest, ale to nie szkodzi. Najważniejsze to odpowiednio podchodzić do wszystkiego. Nie gubić się, nie załamywać, nie pozwalać, by życie przelatywało przez palce, a cenne chwile trwoniły się. Tym bardziej, jeśli ciężko jest to ogarnąć - starać się, cieszyć się, kiedy się udaje. Oby udawało się cały czas.
Dzisiaj skończyłam 25 lat i jestem przede wszystkim bardzo wdzięczna za tak wiele. Nawet mimo to, że jest trudno, że mogłabym się czuć poszkodowana i nieszczęśliwa. Nie mam w ogóle zamiaru tak podchodzić. Zawsze i tak mogłoby być gorzej, albo i najgorzej - nie być nic. Więc jestem wdzięczna tak naprawdę za wszystko, obym tego życia miała jednak jak najwięcej i jak najszczęśliwsze jeszcze.
Zamierzam walczyć na pewno i się nie poddawać, jeśli dalej tak będzie trudno i mnie to życie będzie próbowało powalić. Na to nigdy nie pozwolę, choćby nie wiem jak ciężko było. Tyle to mogę zrobić - nie złamać się - za wszelką cenę. 
Wdzięczność, spokój, opakowanie - to przede wszystkim muszę utrzymywać na co dzień. Może być ciężej, nie szkodzi. Byle sobie radzić, byle krok po kroku, dzień po dniu przeżywać to życie, żyjąc. Szkoda, że taką sztuką stało się to dla mnie, zamiast czymś naturalnym. Ale skoro ma być trudniej, to będę znajdować w sobie siłę i trzymać się najlepiej, jak tylko potrafię. To najwięcej, co mogę zrobić. I gratulować sobie pod koniec każdego dnia, że dziś znów dałaś radę. Nigdy się nie poddawać!
Byliśmy dzisiaj z Dominiczkiem spacerkiem w Elektrowni Powiśle na jedzonku, później autkiem do Arkadii, a potem w kawiarni na Tamce na kawie z ciastkiem. W Rossmannie odebrałam też prezent od Agusi, poza tym tyle pięknych życzeń dostałam, tyle osób się odezwało. To bardzo, bardzo miłe, aż cieplej na serduszku. To bardzo ważne i dzisiejszy dzień był dla mnie taki dobry. Przy tym schodzi na dalszy plan ten brzuch wzdęty, bolące plecy, wszelkie upierdliwe fizyczne dolegliwości, które tak by chciały uprzykrzyć mi każdą chwilę życia. A ja się nie dam. I tak dzisiaj miałam piękne chwile i będę miała z tego piękne wspomnienia, a te dolegliwości idzie przeboleć. Najważniejsze jest to, co się dzieje piękne, to trzeba zapamiętywać! I za to będę zawsze bardzo, bardzo wdzięczna.

środa, 27 października 2021

Chwilunia

Takie momenty są piękne. Obudziłam się i leżę sobie w łóżku z moim ukochanym Dominiczkiem. Włączyłam cicho telewizorek, napiłam się wody, Dominiczek jeszcze pochrapuje. Piękne jest to, że w tym momencie nic nie zmąca takiego błogiego spokoju. Mimo, że ostatnio w każdej chwili niestety były w stanie mnie nachodzić te okropne myśli, odczucia, takie zjazdy, coś okropnego. Nie wspominając o dodatkowych objawach fizycznych. 
W tym momencie ani ból pleców, ani w klatce piersiowej, ani w brzuchu aż tak nie dokucza. Jeśli już, to w tym przełyku trochę no i w podbrzuszu, ta powiększona prawa strona. Ale mam piękną, spokojną chwilę, gdzie udaje mi się zbytnio nie nakręcać, nie zamartwiać wszystkim i nie bać, po prostu za dużo nie myśleć - bo z tym jest problem - a być, i na ile mogę, cieszyć się z tego. Więc to jest takie uczczenie chwili i niech ich jeszcze będzie jak najwięcej, jak najpiękniejszych.

poniedziałek, 11 października 2021

This one's optimistic

Dziś przynajmniej czuję się lepiej, niż tydzień temu na zajęciach. Przynajmniej psychicznie bardziej podbudowana, tak myślę. To w końcu najważniejsze, porządek w głowie, dobre myśli i pozytywne nastawienie. Takie banały, wydawać by się mogło, a w praktyce takie podstawowe rzeczy.
Zjadłam sobie jaglankę, przygotowałam też porcję na uczelnię i to będzie spokojny, dobry dzień. 

czwartek, 7 października 2021

Live life to the fullest

Najważniejsze to: nie dać się!!! Póki nie jest aż tak źle, nic mocno nie boli, nie jest fatalnie, wciąż jest nadzieja. Nigdy się nie załamywać, za to zawsze cieszyć się każdą piękną chwilą życia oraz nim w ogóle jako całością, mając przecież tyle pięknych wspomnień! To największy skarb i w jakim wieku człowiek nie odejdzie, zawsze właśnie tym się trzeba cieszyć.
Oczywiście piszę to, nie mając jeszcze żadnej oficjalnej diagnozy, ale czując się, jakby ze względu na charakterystyczne objawy ta diagnoza już niestety była. A w tym wszystkim tak czy siak najważniejsze jest nastawienie psychiczne i najgorsze, co może być, to załamka. 
Więc nic, tylko się cieszyć, póki życie trwa! Taki banał, ale najbardziej wart powtarzania sobie i wierzenia w to! 
Tymczasem czekam sobie na uczelni na kolejne zajęcia, a potem wracam do domku do mojego najukochańszego i zjemy sobie razem tiramisu i wypijemy kawę, zjemy też jakiś obiadzik, podglądamy coś i przede wszystkim: będziemy razem. 
To do następnego!

niedziela, 3 października 2021

Marzenia do spełnienia

Pierwszym moim, aktualnym marzeniem jest wyzdrowienie. Cudowne ozdrowienie. Rozumiem przez to ustanie tych koszmarnych dolegliwości brzusznych. Koszmarnych nie przez to, że to ból o jakimś koszmarnym natężeniu, ale dlatego, że ich chroniczność zamienia życie w przewlekły koszmar. To, że ostatnie prawie dwa miesiące funkcjonuję względnie normalnie to złudzenie. W tym sensie, że wcale nie czuję się normalnie, choć bardzo bym chciała. Nie mówię już nawet o tym, co siedzi mi w głowie, bo rzecz jasna to tu zawsze dzieje się każdy koszmar: chodzi o jego przyczynę, czyli najczarniejsze myśli spowodowane właśnie przez tę dotąd niezdiagnozowaną chorobę. Nawet nie ta niewiedza jest najgorsza, tylko jej świadomość - o ileż lepiej nie wiedzieć, jeśli coś złego się dzieje i dzięki temu się nie zadręczać, zamiast domyślać się, mieć złe przeczucia i truć sobie tym codzienne życie. 

Z jednej strony żałuję, że od razu zaczęłam czytać całe internety w poszukiwaniu opisów objawów i różnych historii. Niby chciałam się dowiedzieć jak najwięcej, i to akurat dobrze z praktycznego punktu widzenia, żeby wiedzieć, co badać, jak, gdzie pójść, co robić. Ale przecież i tak najważniejsze jest działanie, a przy tym: wielka siła wewnętrza, zdolność do normalnego funkcjonowania i poczucie własnej tożsamości, a może bardziej: ważności, tego, że jest się ważnym. A u mnie tak łatwo o derealizację, coś okropnego, jakby rozmazywało się całe dotychczasowe życie i nie można było odnaleźć się w obecnym. Durne to uczucie i całkowicie niepotrzebne. 

Ja i tak się dobrze trzymam i jedno co, to przynajmniej nie daję się ponieść temu najgorszemu, panicznemu strachowi, udaje mi się jakoś pocieszać i w miarę trzymać, i dzięki temu jakoś też dawać radę na co dzień, chociaż, właśnie, nie jest to ten normalny, cudownie najnormalniejszy stan, w którym dopiero co się znajdowałam - jeszcze w lipcu, w czerwcu, niby były inne problemy, ale z tym było akurat dobrze - czułam się naprawdę normalnie, mogłam normalnie jeść i tak dalej. To mi się wydaje teraz takim bezcennym skarbem, który jakby ktoś mi odebrał, a w zamian ukarał nieszczęściem, pechem, chorobą. ALE! Wciąż będę mocno wierzyć, że to nic nieodwracalnego, że to się da wyleczyć! Oczywiście najpierw trzeba wiedzieć, co, a ja na razie jestem w kropce i mam tylko te swoje przypuszczenia. Jest tak, że prawdopodobne są w tym przypadku różne rzeczy, od mniej poważnych po najgorszą obawę, czyli przeklętego raka, a ja za wszelką cenę skłaniam się ku tym optymistyczniejszym wizjom. 

Ale jakiś układ psychiczny czy inne słabości robią swoje i dręczy jednak ta najczarniejsza wizja. Coś idiotycznego, nie mając jeszcze diagnozy, ale przez te moje wyszukiwanie i dopasywanie do siebie objawów wyszło, że i coś takiego jest możliwe, i weź tu teraz człowieku myśl i działaj rozsądnie i żyj normalnie. Ja naprawdę się staram i widzę sens w swoim życiu, bardzo mi zależy, żeby jeszcze żyć na tyle długo, żeby to życie należycie przeżyć, a tu takie kłody pod nogi rzuca ta psychika. Żeby sama psychika! To by nie było jeszcze najgorsze, bo już przez to przechodziłam przecież, że te problemy wszystkie miałam tylko w głowie, a nic się nie działo z brzuchem, tak jak teraz. Bo się okazuje, że najgorzej, jak coś męczy ciało, a i głowa sobie nie potrafi z tym poradzić. Albo napiszę inaczej: no radzi sobie, ale z trudem! A człowiek chciałby zaznać trochę ulgi, normalnie sobie pożyć, a nie wysilać się ciągle, męczyć, znosić dolegliwości i opędzać od czarnych myśli. 

Nie te dolegliwości same w sobie są najgorsze, da się je wytrzymać, byle by tylko mieć pewność, że nie wynika z nich żadne zagrożenie. A właśnie nie mając diagnozy tak naprzykrzają się te myśli, że właśnie może dziać się coś złego! I tutaj raz po raz taka moja tęsknota za tym lekkim, normalnym życiem, gdzie jakiekolwiek problemy mogę znosić, może być ich nawet dużo i ciężkie, byle tylko ze zdrowiem nic złego się nie działo. A nawet i zdrowotnie można niedomagać, byle mieć stabilną sytuację, jakieś środki łagodzące, wspomagające, i mieć przy tym spokój ducha i pozytywne myślenie! 

Właśnie, bo miało być o moich marzeniach, a jest to na pewno pozostanie w dobrym zdrowiu na długie lata - przede wszystkim. Najlepiej do starości. Myślę sobie, że jeśli chodzi o geny, to przecież jestem w bardzo dobrej sytuacji - praktycznie wszyscy w rodzinie dobrze się trzymają, rodzice, dziadkowie, wszyscy żyją, pradziadkowie też w większości byli długowieczni. I tu super, i też tak chcę! 

Mam wspaniałego chłopaka i on jest dla mnie najważniejszą osobą w życiu i chcę, żeby tak zostało na zawsze! A przez to zawsze rozumiem jeszcze kilkadziesiąt następnych lat, w których doczekamy się dzieci i własnego mieszkania. Więcej nawet nie planuję, bo to szczegóły. Ale w najbliższej przyszłości: wziąć ślub z moim ukochanym, który jest miłością mojego życia i na zawsze nią pozostanie, dorobić się własnego domu, następnie urodzić dziecko i założyć szczęśliwą rodzinę. W praktyce to tak najbliższe 5 lat - akurat będę miała trzydzieści lat. Przecież wciąż będę wtedy młodą osobą, dalej jestem bardzo młoda! Naprawdę nie mieści mi się w głowie, że miałabym na to teraz nie zasłużyć, no po prostu nie. To jest jak najbardziej osiągalne i wszelkie problemy po drodze, te ze zdrowiem, są do pokonania. Nie poddam się na pewno nigdy, nigdy, co się nie będzie działo, to będę najodważniejsza i najsilniejsza. 

Udało mi się przecież przejść już przez tyle problemów ze zdrowiem i nie tylko, ze wszystkim sobie dawałam radę do tej pory, miałam naprawdę dużo szczęścia też w życiu, o tym na pewno trzeba pamiętać! Więc czemu by nagle mieć największego pecha? Nie ma co się tego obawiać, będę miała dalej szczęście i w to muszę wierzyć. To już zależy tylko ode mnie, muszę brać pełną odpowiedzialność za odpowiednie, jak najlepsze prowadzenie swojego życia. Są załamki, są trudności, ale trudno - samemu trzeba wierzyć, być silnym! To najwięcej co można zrobić! Dlatego nie ma co się bać niczego, przejmować na zapas, ani tym bardziej czarnowidzieć. Spokój, wdzięczność, szczęście - o to trzeba dbać. 

Jestem też na dobrej drodze, żeby wreszcie zrobić również studia magisterskie. Z licencjatem już się udało i to jest duże osiągnięcie! Więc najbliższe dwa lata to magisterka, potem studium na tłumacza przysięgłego, i to będzie kolejne osiągnięcie! Bardzo dobrze, że mam taki jasno wytyczony cel, tak jak i w tych marzeniach osobistych o rodzinie. Właśnie dlatego chcę i BĘDĘ żyć. Nie wiem ile, tak jak i nikt nie wie, ale trzeba o tym nie myśleć i wierzyć, że będzie się żyło tyle, ile wystarczy! Jestem i na pewno będę dobrej myśli! A w międzyczasie to to codzienne, dane teraz życie jest najważniejsze i bezcenne. Tego się trzeba trzymać i szczęśliwie sobie żyć, a jak jest jakaś trudność, to sobie z nią radzić, pokonywać! I tych słów się na pewno będę trzymać. I będzie dobrze! Choćby dlatego, że w to mocno, mocno, mocno wierzę.

wtorek, 28 września 2021

Będzie tylko lepiej

To dzisiaj coś pozytywnego, nie pisząc o zmartwieniach: znaleźliśmy w końcu mieszkanko! To już czwarty raz w tym pokręconym roku, jak się przeprowadzamy z całymi tobołami! Męczące to, ale i tak jesteśmy bardzo dzielni i oby się wreszcie zaczęło układać. 
Wróciliśmy praktycznie rzut beretem od poprzedniego mieszkania, ha, kto by pomyślał! Dziwne te ostatnie pół roku, tyle się działo. Takie zawirowania. Ale najważniejsze, to zawsze sobie dawać radę! Tak jak napisałam w tytule: będzie tylko lepiej. Dzień po dniu, cieszyć się życiem, robić swoje, nie zamartwiać się, być wdzięcznym. 
Wiem, że mi po prostu jest ciężej, bo chyba takim typem człowieka już jestem - z jednej strony miałam już piękne momenty, całe piękne okresy normalności i szczęścia, ale przede wszystkim - normalności... A były też straszne czasy, kiedy byłam totalnie pogubiona i nie potrafiłam znaleźć wyjścia, a życie przeciekało jakby przez palce. Niestety, jakby znowu nastąpił ten okres. Wtedy to coś niby dało, jak zaczęłam brać leki, ale naprawdę nie chcę kolejny raz wracać do tego: zwłaszcza, jeśli te objawy somatyczne to tylko kwestia mojej psychiki, to tym bardziej ode mnie zależy, żeby się ogarnąć. A jeśli to faktycznie z winy brzucha, jakichś faktycznych organicznych dysfunkcji, to nimi się trzeba zająć, zaleczyć, i wtedy z głową też będzie w porządku. I to mnie teraz najbardziej zajmuje, skoro w zasadzie przez całe ostatnie półtora miesiąca to pogorszenie się utrzymuje. Nie może tak być już na stałe... Musi się to wyjaśnić, muszę wiedzieć, o co chodzi i wyzdrowieć! Bardzo mi na tym zależy, bo jak inaczej znosić to życie? Nie chcę się w nim męczyć, chcę czerpać z niego jak normalna osoba, tak, jak to miałam szczęście już nie raz do tej pory! Oby to wróciło... Dobre zdrowie jeszcze na wiele, wiele lat to mój priorytet teraz. Bo bez tego naprawdę jakby nie jestem sobą i źle się czuję. W praktyce więc - muszę wziąć się w garść i przede wszystkim zrobić więcej badań, skoro dotychczasowe nic nie wykazały. Żeby wiedzieć, na czym się stoi, żeby móc działać ku lepszemu. I przy tym żeby myśli i normalne funkcjonowanie wróciły na dobry tor. Trzeba być zawsze dobrej myśli!

poniedziałek, 27 września 2021

Leap of faith

Co tu nowego powiedzieć? Nie jest lepiej. Daję radę, ale czuję, jakbym żyła jakoś w połowie. Oprócz tego poczucia strachu i derealizacji, najgorsze co mnie męczy, to ten brzuch. Generalnie problemy z jedzeniem, z piciem, z siedzeniem, spaniem, normalnym życiem. Staram się, ale wymaga to ode mnie dużo energii, a myśli i tak ściąga na jakiś czarny tor. Naprawdę to męczące.
Z jednej strony pocieszam się, że to może nic takiego, ale z drugiej, dlaczego to cholerstwo od ponad miesiąca już się utrzymuje?
Próbuję trzymać dietę, modyfikować ją, ale dolegliwości są tak czy siak, i zjadam i tak za mało. Zwłaszcza, jak teraz staram się wyeliminować węglowodany, to w ogóle jest ciężko i wychodzi po tysiąc kalorii dziennie. I znowu będę musiała coś próbować pozmieniać, poprawić, żeby w końcu tylko mi się polepszyło... To tak męczy, jak wciąż się nie ma żadnej diagnozy - albo nic ci nie jest, albo jest ci to i to - żebym znała powód i jakieś kroki, żeby przeciwdziałać tym dolegliwościom...
Oczywiście mam najczarniejsze myśli, jak to ja, i chociaż staram się opędzić od nich, to niestety bardzo mi się naprzykrzają i z trudem z nimi walczę. A nawet jak mi się udaje złapać trochę optymizmu, pocieszyć się i uspokoić, to przez ten upierdliwy brzuch obawy i tak szybko wracają i nieźle fiksuję. 
Ciężkie życie. A już się zaczyna układać - mieszkanko w Warszawie, studia, będzie fajnie. No musi być. Bardzo tego chcę. Bo mam wrażenie, jakbym znowu straciła szansę na normalne życie, tak jak te sześć lat temu. Z tym, że wtedy były tylko te problemy z głową, a teraz, co gorsza, są realne problemy z brzuchem. I to ich chcę się pozbyć. 
Mogę się tylko starać, ile w mojej mocy, i być dobrej myśli. Już taką jestem osobą, że mi z tym trudniej i się od razu boję i nakręcam, ale nie poddam się, upieram się, że musi być lepiej. 
Mimo wszystko trzeba się cieszyć z każdego dnia, bo każdy jest piękny, każdy jest darem. Nawet, jak mi teraz ciężej, a nawet nieznośnie, to nie można się załamywać, poddawać, nigdy! Warto żyć dla każdego następnego dnia! Ale oby ich było jak najwięcej, mam jeszcze przecież tyle marzeń. Będę o nie walczyć! A z tym brzuchem, afirmacja: musi w końcu się okazać, co mi tak dokucza, i muszę się z tego wyleczyć. Chcę jeszcze normalnie żyć i przeżyć coś więcej w tym życiu! Mocno wierzę, że tak będzie, i naprawdę będę wtedy największą szczęściarą!!

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Przypuszczenia i nierozstrzygalność

To może być to. Może po prostu nerwobóle związane z moim stanem psychicznym. Nie było by to raczej pierwszy raz, jeśli i poprzednio te różne bóle w różnych miejscach brzucha to było właśnie działanie psychiki. 
Choć to podłe, bo owszem, stresów miałam sporo i faktycznie mogły się one przyczynić do somatycznych objawów, ale przecież już ostatni miesiąc mam święty spokój. 
Wróciliśmy do Polski, no i pobyt u rodziców, wypady nad jezioro, pobyt nad morzem bardzo fajny, wszystko bardzo przyjemnie i odstresowująco. Niby tak, a jednak jakoś nie czuć tej pełnej regeneracji, mało tego, nawet dokuczają mi znowu jakieś dolegliwości. 
W sumie jak tu przyjeżdżaliśmy dopiero robić te remonty ponad tydzień temu, to nic takiego mi się nie działo. Ta ciężkość w klatce piersiowej była, ale dolegliwości bólowe brzucha nie, z tego co pamiętam. Może trochę takie uczucie rozpierania.
Ale doszły niedawno te kłucia pod lewym żebrem i niestety zdążyłam już się naczytać o problemach z trzustką. I choć to wcale może nie być to, wiem, to niestety męczyła mnie tak ta niewiedza, co to może być, zawsze mnie męczy, i po prostu muszę się dowiadywać na ten temat. Choć obiektywnie wiem, że nie powinnam się zadręczać myślami, spekulacjami i od razu zbytnim strachem. Tylko nabawiłam się solidnego lęku, tym bardziej, kiedy Dominika akurat nie było w domu. Mega to było straszne. Nie chciałabym się nigdy tak bać i zadręczać lękami, to naprawdę okropne. 
Przedwczoraj jeszcze dość sporo zjadłam i to na raz, do tego z głupoty jeszcze zeżarłam czipsy wieczorem, i mega się źle po tym czułam. Wtedy też jakby kłuło mnie w tej trzustce, oprócz ciągłego rozpierania w górze tułowia. Ale postanowiłam się nie denerwować, jak najbardziej być spokojna i optymistyczna, i po prostu zastosować chociaż lżejszą dietę, tyle, co mogę zrobić. Skoro i tak powinnam nie za mało jeść, żeby nie chudnąć dalej, ale też powinnam uważać z jedzeniem za dużych i za ciężkich potraw, to będę jeść częściej, ale zdrowsze rzeczy. 
Wczoraj to tylko zjadłam rano rosół i potem wafle ryżowe z zielonym smoothie. Trochę za mało, ale przynajmniej przestało mnie na razie kłuć pod tym lewym żebrem. Dalej czuję taką ciężkość i nieznośny dyskomfort, ale nie jest to jakiś ból, tylko właśnie taka uciążliwa niewygoda w brzuchu i klatce piersiowej. 
Byłam z tym dzisiaj w końcu u lekarza, na razie wydaje się, że jednak nie jest ze mną źle, ale zrobię jeszcze dodatkowe badania. Pewnie znowu trochę pobiorę jakieś leki, oby pomogły, no i diety dalej będę pilnować, żeby i dzięki niej się lepiej czuć i nie ryzykować znowu dolegliwościami w przyszłości. 
Oby to mi po prostu przeszło, bo samo natężenie tego złego uczucia nie jest takie złe, ale ten ciągły dyskomfort po prostu mnie męczy... Wymaga to ciągłego dobrego humoru i siły psychicznej, żeby starać się o tym nie myśleć i jakoś normalnie funkcjonować i zachować pogodę ducha, mimo że bez ustanku coś mnie tam gniecie. Chwilami już po prostu mnie to przemęcza i wtedy blisko jest załamka, jak to miałam w ciągu ostatniego tygodnia już z dwa razy. 
No nie wiem, dam sobie jeszcze trochę czasu, zobaczymy, OBY mi się polepszyło i żebym czuła się znów dobrze, normalnie, lekko. Będę taka mega wdzięczna. Zobaczę, zrobię wpis za parę dni, oby coś się już dla porównania polepszyło, a przynajmniej żeby nic nie było gorzej. A ja się będę trzymać!

wtorek, 10 sierpnia 2021

..rzekadło

Dawno mnie tu nie było ponarzekać.
Bo w sumie jak się dzieje coś dobrego, to po co o tym pisać. Człowiek się woli cieszyć chwilą, zamiast brać się zaraz za jej opisywanie. 
I takie cieszenie się chwilą warto w sobie pielęgnować i zachowywać ku pięknym wspomnieniom. Natomiast nie warto kisić w sobie przeżyć i przemyśleń złych, które nie będą kwitnąć w człowieku jak te dobre, a przeciwnie - trawić go i niszczyć od środka.
I właśnie mam coś takiego, dlatego się ostatecznie uciekam do zapisania tego wszystkiego dla świętego spokoju tutaj, jako że niewypowiadanie tego już wyraźnie mnie męczy, a jak już wypowiadam coś na głos, to Dominik się złości. I co mu się dziwić - nikt nie lubi słuchać smutnego pierdolenia. Dlatego koniec końców napisanie tego pozostaje najlepszym wyjściem. 
Po pierwsze, to źle się czuję. Znaczy, to dziwne, bo generalnie czuję się naprawdę dobrze - to jest raczej cały czas normalnie, optymistycznie, w miarę spokojnie. Potrafię cieszyć się drobnymi rzeczami, znajdywać sobie zajmujące zajęcia, przebywanie z ukochanym i generalnie czasem z ludźmi też mnie cieszy. Zauważyłam, że np. też dzisiaj byłam dużo czasu uśmiechnięta, cieszyłam się z ładnej pogody, z wypadu do miasta, nad jezioro, z samej jazdy samochodem, ze spacerku.
A jednak, co mnie martwiło, choć wciąż starałam się to ignorować albo przynajmniej się uspokajać, jak czułam gdzieś w oddali jakby takie widmo potencjalnej paniki - to odczuwalne jednak fizyczne dolegliwości. 
Zacznę od tego, że zaszczepiłam się już prawie miesiąc temu, i tuż po szczepieniu żadnych większych dolegliwości nie miałam - w zasadzie tylko ból ramienia w miejscu zastrzyku. Dopiero tak po tygodniu, w zasadzie dwóch, pojawiły się u mnie dolegliwości płucno-żołądkowe, albo ogólniej - brzuszne, bo nawet trudno mi to zlokalizować. Odczuwam to jakby trudności z oddychaniem i gniecenie czy rozpieranie w górnej części brzucha. Zdarza się, że bardziej coś mnie gniecie w lewym boku, jakby pod lewym żebrem, co miałam już na przestrzeni w zasadzie ostatnich trzech miesięcy. W ogóle lewą stronę brzucha mam jakby bardziej taką wywaloną, nie jest to coś rażącego, ale jak się przyjrzeć, to asymetria jest wyraźnie zauważalna. 
Poza tym ten ból w centralnej, górnej części brzucha to też jest w pewnym stopniu powtórka z tego, co miałam pod koniec maja, z tym że wtedy to było o wiele silniejsze, i przeszło. Teraz natomiast jest niby słabsze, ale utrzymuje się, ja wiem, w zasadzie ostatni tydzień czy dwa, to trochę słabnąc, to znowu dając mi się we znaki na tyle, że odczuwam dłuższy dyskomfort i zbytnio ten przykry fakt zajmuje moje myśli. 
Co ważne, to oczywiście robiłam przez ten czas już niejedne badania: badanie krwi i USG brzucha na początku czerwca - wszystko okej, potem badanie krwi znowu, tym razem z morfologią, w drugiej połowie lipca - również generalnie ok, z drobnymi nieprawidłowościami, i to właśnie muszę jeszcze skonsultować z lekarzem. W międzyczasie, w połowie lipca miałam tę szczepionkę, więc może i z nią się mogą wiązać jakieś efekty uboczne, nie wiem. 
W sumie to i smaki i zapachy czuję, generalnie samopoczucie mam dobre, gorączki ani wymiotów nie ma i nie było, oddech też mam normalny. Jeśli już, to właśnie ten dyskomfort w brzuchu, samo oddychanie przez to jakby utrudnione, no i to drapanie w gardle - zwłaszcza ten "ropniak" rano, ale i ogólnie "kapeć" utrzymujący się cały czas. 
Pomijam już okazjonalne "kręcenie się w głowie" i to dziwne, nieprzyjemne uczucie, do którego przynajmniej przez tyle lat zdążyłam się przyzwyczaić, i to jest właśnie na nie najlepszym lekarstwem - świadomość, że to nic nowego, że tyle razy już przez te "zawroty" przechodziłam, że po prostu spowszedniały i nie robią już na mnie takiego wrażenia. I to akurat chwała Bogu, bo przynajmniej ta jedna kwestia już aż tak mnie nie trapi.
Zdarzały mi się też ostatnio i bóle głowy, i różne migreny, i nawet kłucie takie krótkotrwałe bolesne w głowie, ale to też nic nowego ani nadzwyczajnego, bo podobne mi się też zdarzały od czasu do czasu w zasadzie odkąd pamiętam, od gówniarstwa jeszcze. 
Istnieje właśnie kwestia tych moich przewrażliwionych, chyba w pewien sposób zdałnionych jelit, pewnie i razem z żołądkiem, że to one tak mi się dają we znaki i potrafią jeszcze, niestety, momentami naprawdę zaniepokoić i zestresować, bo widocznie nie zdążyłam się jeszcze jakoś nauczyć z nimi żyć i traktować, tak jak przynajmniej już mi się udaje w przypadku głowy. Z tym brzuchem jeszcze coś jest nie tak i naprawdę trzeba nad tym popracować, bo owszem, daję radę to jakoś ignorować i w miarę normalnie sobie żyć, ale zdecydowanie nie jest to normalne i wolałabym, a wręcz musi się tak stać, że ten brzuch i przełyk i gardło, cały ten układ mi się uspokoi, nie będę tam już znajdować nic naprzykrzającego się i poczuję wtedy tak upragnioną ulgę, za którą naprawdę momentami już tęsknię, nie ma co.
Zostaje mi wziąć te wyniki, skonsultować z lekarzem, omówić to moje samopoczucie ostatnio, i jak zawsze być dobrej myśli i z nadzieją, że przecież nic bardzo złego się nie dzieje i ze wszystkim dam sobie radę, jak zawsze. 
To akurat bardzo podnosi na duchu. Co by mi nie dokuczało, to z tego akurat jestem dumna, że nie daję już się tak łatwo wyprowadzić z równowagi i mimo wszystko udaje mi się zachować ten przenajświętszy spokój, a nawet pogodę ducha i dobry humor. Ale może być jeszcze lepiej i do tego będę dążyć. 

PS A dodatkowo jedną z najlepszych rzeczy, z którą dane jest mi teraz obcować i jestem za to mega wdzięczna, jest cały album "Moral Panic" mojego nowego ulubionego zespołu Nothing But Thieves. Nic tylko słuchać w kółko, zwłaszcza wybrane piosenki, smakować je sobie again and again and again, and again, and again. Coś pięknego i w zasadzie trudno mi sobie wyobrazić w takich momentach większe szczęście. No tak to po prostu na mnie działa. 

czwartek, 1 lipca 2021

Dupa gówno

Co tu robić? 

Chyba prawda, że jaki pierwszy dzień nowego roku, taka cała jego reszta. Ten rok zaczął mi się chujowo, płaczem, kłótniami i beznadzieją. I ta chujnia się utrzymuje, a momentami nawet pogłębia. 

Co by dodać coś nowego od poprzedniego wpisu, to oprócz ustania moich bólów brzucha i naprawieniu samochodu, wszystko inne jest spierdolone. Pracodawca jebany dalej nas jawnie oszukuje, bo wie, że go nie możemy ruszyć. Wypłata za niska, odciągnięte za nic urlopowe, niepoliczone chorobowe? Tak, i co z tego, co nam zrobicie? Pójdziecie do sądu, ha ha? proszę bardzo. 

Oczywiście, że powinien to rozstrzygnąć sąd, a jebani oszuści i złodzieje powinni dostać po dupie i wypłacić nam rekompensatę. Ale to tylko łatwo powiedzieć. W praktyce to i tak jest niemal niewykonalne, i szkoda. Ile by trzeba mieć siły i czasu, żeby się z tymi skurwielami użerać. A my zaraz wyjeżdżamy w pizdu z powrotem do Polski, oboje i tak nie mamy już siły ani nerwów, ani w ogóle zdrowia. Całe to użeranie się i tak na marne. Ja pierdole. 

Zgłaszanie tego komukolwiek też nie jest takie proste. Owszem, zgłoszone zostało, sprawa jest jasna, ale za jakąkolwiek pomoc prawną trzeba płacić i trzeba by tu siedzieć z uporem w Holandii i przez najbliższy nie wiem, rok, użerać się dalej z tymi chujami. Ale czy gra jest warta świeczki? Naprawdę, trzeba by mieć dalej nerwy, siłę i motywację do tego. My walczymy już kolejny miesiąc, gówno z tego mamy, tylko namęczyliśmy się i znięchęcili, a jebane N***o dalej pozostaje bezkarne. Chuja z nimi idzie załatwić.

Żeby jeszcze nie było za łatwo, to jeszcze doszło ciąganie się po lekarzach, mozolne kontakty z zusem, z urzędami, jeszcze z tym związkiem zawodowym, no i wciąż z bezczelnym, zasranym pracodawcą. Dzień w dzień tylko kupa stresu, urwanie dupy, dziesięć spraw do załatwienie NA RAZ - i wszystko pod górkę, nie, że ktoś łaskawie pomoże i poda rozwiązanie na tacy. 

NA DOMIAR ZŁEGO licencjat, który to już-już miałam bronić na dniach, oczywiście obrócił się w gówno, bo ZNOWU okazuje się NAGLE że brakuje jakiegoś wymogu. Mimo, że dopytuje się człowiek od ponad roku, dopomina się, mailuje do nich i wypytuje. Nie dalej jak w lutym upewniałam się, czy wszystko już zaliczone tip top - tylko obrona pracy. Tak, wszystko ma pani zaliczone, w usosie wszystko odhaczone. Aha, uff. Wtem jeb, 30 czerwca - o kurczę, jednak nie ma pani certyfikatu B2, ups, hehe - a to pani czeka na wrzesień. I TAKI CHUJ. A już bym to miała z głowy.

A gdzie w międzyczasie rekrutacja na magisterkę? - też teraz nie mogę, bo licencjat jeszcze nie zaliczony. I załamuj tu się znowu, wyjaśniaj, dopominaj, wszystko do dalszego wykopywania sobie grobu takimi nerwami. Naprawdę, słowo daję, nie ma chyba dnia ostatnio, z dwa tygodnie już pewnie będzie, żebym nie miała myśli samobójczych. Wiem, jak te dwa słowa brzmią, ale jak to inaczej sformułować - niestety, to się właśnie dzieje. Totalna beznadzieja przytłaczająca. Choćby się człowiek zesrał, to ciągle ma pod górkę, chuj w dupę i wiatr w oczy. Im dłużej to trwa, tym gorzej. Żeby jeszcze jakiś problem się rozwiązał, coś człowieka odciążyło - to nie, jeszcze więcej nawalone na barki. 

To nie jest ani sprawiedliwe, ani w ogóle normalne, żeby los się tak upierdolił na bogu ducha winnego człowieka. Tyle notorycznej udręki na jednej jednostce ludzkiej. I na mnie, i na moim. Naprawdę idzie się zajebać. Już niemal zaczynają mnie przekonywać te myśli - ta chujnia się nie skończy, pierdol to, idź się powieś albo utop w mętnym jeziorze. Resztki optymizmu przed tym ustrzegają. Ale chuj wie, czy to się wreszcie tak nie skończy, bo bardzo mało brakuje. 

Tylko tylę mogę powiedzieć w takich chwilach, że życie jest przejebane i W CHUJ niesprawiedliwe, i chuj wszystkim w dupę niech świat płonie. Rzygam i mam dość.

niedziela, 13 czerwca 2021

Nieuwenheiten

 Spontanicznie, dla odmiany od pisania pracy licencjackiej po angielsku (tak, piszę ją teraz, na tydzień przed deadlinem), weszłam tu napisać parę słów aktualizacji z mojego życia. 

-  Holandia wcale nie jet taka różowa, w pracy jest wyzysk, a ludzie bywają podli, bezczelni i żałośni (to akurat nie nowość)

- najfajniejsze co tu jest do roboty to jazda rowerem po okolicy w ładną pogodę, nawet jak cała ta wiocha zalatuje kupskiem

- przeszłam już odstawienie leków i związane z tym skręty żołądka, randomowe bóle brzucha, zamglenia i zawroty głowy, jest git

- ostatnie moje dwa dni wyglądały tak, że wstaję po dziesiątej, jem śniadanie i zabieram się po jedenastej do pisania licencjatu, w międzyczasie coś przekąszę i czymś popiję, ale tak to siedzę z dupą na materacu i cisnę na laptopie godzina po godzinie, około 19-20 idę na pół godziny-godzinę na rower i połapać pokemony (jeszcze całkiem jasno o tej godzinie - to też nie nowość), wracam pisać, gdzieś po jedenastej Dominik już zasypia, a ja piszę tak średnio jeszcze z dwie, trzy godziny. A potem spać, i rano wstać i replay.

- a propos replay, moim ulubionym zespołem obecnie stał się Nothing But Thieves, słuchanie ich to dosłownie moje ulubione zajęcie przez ostatnie trzy dni - i to jest niezła nowość.



poniedziałek, 10 maja 2021

Inspiracja i jej b.r.a.k.

Występowanie w słowniku jest wyróżnieniem umownym; nie czyni to danego słowa w żaden sposób bardziej realnym.

Being in the dictionary is an arbitrary distinction; it doesn't make a word any more real than any other way.

cytat z Erin McKean, amerykańskiej leksykograf czyli słownikolożki —  podoba mi się ten cytat, bo motywuje mnie do pisania w swoim własnym stylu i sprawia, że wydaje mi się on mniej głupi a bardziej uzasadniony

wtorek, 16 marca 2021

Czwarty raz w Holandii

 Od wczoraj znów w Brabancji. Ja sama czwarty raz, z Dominiczkiem trzeci. Taki tam powrót na stare śmieci. Zakwaterowanie niestety na stodole, czyli gorzej, niż rok temu, a podobnie, jak przed dwoma laty. Póki co godzina policyjna po dwudziestej pierwszej, pogoda deszczowa i nie za ciepło, towarzystwo na domku lepiej przemilczeć, a w sklepach oczywiście maseczki, odstęp, wózek na jedną osobę, w dodatku w dobytkach typu Action obowiązuje rezerwacja i dzisiaj przez to nas tam nie wpuścili. Czyli ogólnie nieciekawie i czasy wciąż ciężkawe. Ale i tak jest lepiej niż w Warszawce i generalnie w Polsce. U rodziców teraz jeszcze było w miarę fajnie, ale tam to też odwiedzić raz na jakiś czas, a nie mieszkać. A w Holandii od razu lepiej, lżej, przyjemniej. Mimo, że warunków obiektywnie nie mamy za fajnych - na pewno podlejsze niż dla przeciętnego Holendra. Ale ja tam obrałam podejście, że ciepło jest, prywatność jest, łóżeczko, lodóweczka, łazieneczka - na głowę nie kapie, dupy nie zawiewa, do gara jest co włożyć - i mogę odetchnąć od tego uciążliwego, dużego miasta i irytującej polaczkowatości. Jako tako, bo i tu się rodacy kręcą, ale atmosfera obczyzny działa na mnie nieco kojąco po tym klepaniu biedy w nieznośnej stolicy. Dominiczek trochę kręci nosem, że dziwnie, niby fajnie, ale jednak mm Warszawa, czego ja nie mogę powiedzieć, bo nie tęsknię. Za Warszawą, naprawdę, wcale. Nie, żebym się też jakoś wzbraniała i nie brała pod uwagę powrotu, bo może i - za rok i trochę. Ale teraz cieszę się tą odmianą, czuję perspektywę lepszego i pośród zmartwionek pozostaną mi tylko odbębnienie licencjatu, zaliczenie uniwerku w kibini mater, odstawianie tabletek no i nauka tego holenderskiego. A tak to praca, żarcie, spanie, sprzątanie, granie. Szczebelek po szczebelku, po drabince, do przodu. 

niedziela, 14 lutego 2021

Aktualizacja realiów

Czternasty lutego, romantycznie, prawda? Oglądam sobie Walentynki z Polsatem, Dominiczek gra na gitarze, czekam, aż herbata malinowa mi się zaparzy. 
Jak się nam żyje? Jest bieda cholerna, cała moja śmieszna pensja idzie na czynsz (choć tę pracę nawet lubię, ale 17 na godzinę to ja bym wolała zarabiać euro, a nie złotych), a na jedzenie czy tank auta to nie mielibyśmy nic, gdyby nie żałośnie wyżebrane od rodziców. A i tak teraz np. mamy jakieś trzy stówy na następne trzy tygodnie. Więc ledwo starczy na najtańsze jedzenie, o tankowaniu już nie mówiąc. 
Żenuje mnie taki standard życia, gdzie w takiej Holandii zarabiając najniższą krajową nie musiałam sobie żałować niczego w sklepie ani wyliczać. Nie były to żadne luksusy, ale czułam błogi dobrobyt. Czyli coś normalnego i zasłużonego przy ciężkiej, uczciwej pracy. Ale już nie tu, w Polsce.
Dominiczek pracy nie ma, jak i tysiące innych młodych ludzi bez wykształcenia i znajomości. Moja pracka to też się trafiła jak ślepej kurze ziarno, gdyby nie to, też nie miałabym gdzie tu teraz pracować.
Generalnie jest bida, prawie nędza, i jak cudem się sytuacja nie polepszy, to pod koniec miesiąca a) wypowiadamy umowę na tę kawalerkę i b) spierdalamy za granicę, najpewniej znów do Holandii. No bo za co żyć? Z czegoś się człowiek musi utrzymać, a Polska nie oferuje obecnie żadnych perspektyw i trudno tu w ogóle wytrzymać, zwłaszcza w Warszawie. 
Tak że się za miesiąc można spodziewać kolejnej aktualizacji z, miejmy nadzieję, lepszych już realiów.

piątek, 15 stycznia 2021

Świeczuszka dla Lolka

Poprzednie posty kipią negatywizmem, niestety. A lepiej przecież zachowywać spokój i pogodę ducha. Doceniać to, co jest, i co się ma.

Mimo małej dramy i płaczu w sylwestra, nowy rok rozwija mi się właśnie spokojnie i pogodnie. Spadł nawet śnieżek, jest fajnie. Niestety dziś padł bardzo ciężki cios. 

Odszedł Loluś, kochany kotek, który był z nami aż dziesięć lat. Najdłużej z całej kociej gromadki. Wiele ich było, tych kotków, niektóre spędziły u nas parę lat, inne krócej. Wcześniej tylko Feluś pożył też dość długo, bo aż osiem lat - od 2001 do 2009, i odszedł też w zimę, o tej porze. Ja wtedy kończyłam szóstą klasę. A Loluś pojawił się u nas dwa lata później. 

Prawdziwy członek rodziny. Tyle wspomnień z nim. Jak za młodu przemawiał i bawił się z innymi kotami, zwłaszcza z Tolkiem. Jak potem przyprowadził Pysiunię (czerwiec 2013), skąd wzięła się potem cała obecna kocia rodzinka (a Pysiunia biedna też już odeszła, we wrześniu ubiegłego roku). Bardzo był Loluś ufny, wyjątkowo flegmatyczny nawet jak na kanapowca. Garnął się do wszystkich i wprost przelewał się przez ręce. W domu był zawsze grzeczny i pierwszy czekał pod drzwiami, żeby go wpuścić. Ale obcych kotów za to jak nienawidził - potrafił tłuc się z nimi do upadłego i przekrzykiwać się wniebogłosy, nigdy nie odpuszczał. W zajadłych walkach nie raz ucierpiał na swim małym kocim ciałku, wylatywała mu sierść, ciężko goiły się rany, parę lat temu nawet stracił wszystkie ząbki. Od tego momentu Loluś był specjalnej troski, trzeba go było karmić osobno, ale dalej był równie kochany i milusiński jak przedtem. Ostatni raz go widziałam teraz na święta i bardzo, naprawdę bardzo chciałabym przywrócić te chwile, kiedy był wśród nas do towarzystwa, do głaskania i tulenia... Bardzo go będzie brakowało. 

Mógł jeszcze pożyć drugie tyle. Naprawdę miałam nadzieję, że będzie się trzymał jeszcze długo i wciąż wydaje mi się nierzeczywiste, że jednak go już nie ma. 

A trzy lata temu, dokładnie w ten sam dzień odeszła Dolores... Smutna to pozostanie data. 

piątek, 1 stycznia 2021

Jest, kurwa, chujowo

Naprawdę wolałabym tego nie pisać, ale ten rok się niestety zaczął okropnie. Wszystko jest, kurwa, okropne. Nie wiem już, czy to przez tę pandemię, czy i tak by było chujowo. 

W domu jak byliśmy w odwiedzinach, to było super, święta też były super, ale poza tym większość czasu jest spierdolona. Może nawet nie większość, może właśnie większość jest spoko, ale wystarczą takie chwile, gdzie wszystko się wali i jest najgorsze na świecie, żeby dać mocne wrażenie spierdolenia się wszystkiego. 

Naprawdę, kurwa, nie wiem. Nie chcę być sama, jestem w stanie dużo wytrzymać, ale jeśli ten rok już od pierwszego dnia ma tak wyglądać, że co rusz drzemy na siebie mordy i kończę z histerią cała usmarkana, to ja to pierdolę. Może już łatwiej znosić wegetowanie samemu, gdzie jest strasznie, ale to strasznie smutno i też chujowo, ale nie aż tak dramatycznie przynajmniej. Ja już kurwa nie wiem.