"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur
niedziela, 5 grudnia 2021
przetrwaswiadomosc
środa, 3 listopada 2021
Dobry dzień
środa, 27 października 2021
Chwilunia
poniedziałek, 11 października 2021
This one's optimistic
czwartek, 7 października 2021
Live life to the fullest
niedziela, 3 października 2021
Marzenia do spełnienia
Pierwszym moim, aktualnym marzeniem jest wyzdrowienie. Cudowne ozdrowienie. Rozumiem przez to ustanie tych koszmarnych dolegliwości brzusznych. Koszmarnych nie przez to, że to ból o jakimś koszmarnym natężeniu, ale dlatego, że ich chroniczność zamienia życie w przewlekły koszmar. To, że ostatnie prawie dwa miesiące funkcjonuję względnie normalnie to złudzenie. W tym sensie, że wcale nie czuję się normalnie, choć bardzo bym chciała. Nie mówię już nawet o tym, co siedzi mi w głowie, bo rzecz jasna to tu zawsze dzieje się każdy koszmar: chodzi o jego przyczynę, czyli najczarniejsze myśli spowodowane właśnie przez tę dotąd niezdiagnozowaną chorobę. Nawet nie ta niewiedza jest najgorsza, tylko jej świadomość - o ileż lepiej nie wiedzieć, jeśli coś złego się dzieje i dzięki temu się nie zadręczać, zamiast domyślać się, mieć złe przeczucia i truć sobie tym codzienne życie.
Z jednej strony żałuję, że od razu zaczęłam czytać całe internety w poszukiwaniu opisów objawów i różnych historii. Niby chciałam się dowiedzieć jak najwięcej, i to akurat dobrze z praktycznego punktu widzenia, żeby wiedzieć, co badać, jak, gdzie pójść, co robić. Ale przecież i tak najważniejsze jest działanie, a przy tym: wielka siła wewnętrza, zdolność do normalnego funkcjonowania i poczucie własnej tożsamości, a może bardziej: ważności, tego, że jest się ważnym. A u mnie tak łatwo o derealizację, coś okropnego, jakby rozmazywało się całe dotychczasowe życie i nie można było odnaleźć się w obecnym. Durne to uczucie i całkowicie niepotrzebne.
Ja i tak się dobrze trzymam i jedno co, to przynajmniej nie daję się ponieść temu najgorszemu, panicznemu strachowi, udaje mi się jakoś pocieszać i w miarę trzymać, i dzięki temu jakoś też dawać radę na co dzień, chociaż, właśnie, nie jest to ten normalny, cudownie najnormalniejszy stan, w którym dopiero co się znajdowałam - jeszcze w lipcu, w czerwcu, niby były inne problemy, ale z tym było akurat dobrze - czułam się naprawdę normalnie, mogłam normalnie jeść i tak dalej. To mi się wydaje teraz takim bezcennym skarbem, który jakby ktoś mi odebrał, a w zamian ukarał nieszczęściem, pechem, chorobą. ALE! Wciąż będę mocno wierzyć, że to nic nieodwracalnego, że to się da wyleczyć! Oczywiście najpierw trzeba wiedzieć, co, a ja na razie jestem w kropce i mam tylko te swoje przypuszczenia. Jest tak, że prawdopodobne są w tym przypadku różne rzeczy, od mniej poważnych po najgorszą obawę, czyli przeklętego raka, a ja za wszelką cenę skłaniam się ku tym optymistyczniejszym wizjom.
Ale jakiś układ psychiczny czy inne słabości robią swoje i dręczy jednak ta najczarniejsza wizja. Coś idiotycznego, nie mając jeszcze diagnozy, ale przez te moje wyszukiwanie i dopasywanie do siebie objawów wyszło, że i coś takiego jest możliwe, i weź tu teraz człowieku myśl i działaj rozsądnie i żyj normalnie. Ja naprawdę się staram i widzę sens w swoim życiu, bardzo mi zależy, żeby jeszcze żyć na tyle długo, żeby to życie należycie przeżyć, a tu takie kłody pod nogi rzuca ta psychika. Żeby sama psychika! To by nie było jeszcze najgorsze, bo już przez to przechodziłam przecież, że te problemy wszystkie miałam tylko w głowie, a nic się nie działo z brzuchem, tak jak teraz. Bo się okazuje, że najgorzej, jak coś męczy ciało, a i głowa sobie nie potrafi z tym poradzić. Albo napiszę inaczej: no radzi sobie, ale z trudem! A człowiek chciałby zaznać trochę ulgi, normalnie sobie pożyć, a nie wysilać się ciągle, męczyć, znosić dolegliwości i opędzać od czarnych myśli.
Nie te dolegliwości same w sobie są najgorsze, da się je wytrzymać, byle by tylko mieć pewność, że nie wynika z nich żadne zagrożenie. A właśnie nie mając diagnozy tak naprzykrzają się te myśli, że właśnie może dziać się coś złego! I tutaj raz po raz taka moja tęsknota za tym lekkim, normalnym życiem, gdzie jakiekolwiek problemy mogę znosić, może być ich nawet dużo i ciężkie, byle tylko ze zdrowiem nic złego się nie działo. A nawet i zdrowotnie można niedomagać, byle mieć stabilną sytuację, jakieś środki łagodzące, wspomagające, i mieć przy tym spokój ducha i pozytywne myślenie!
Właśnie, bo miało być o moich marzeniach, a jest to na pewno pozostanie w dobrym zdrowiu na długie lata - przede wszystkim. Najlepiej do starości. Myślę sobie, że jeśli chodzi o geny, to przecież jestem w bardzo dobrej sytuacji - praktycznie wszyscy w rodzinie dobrze się trzymają, rodzice, dziadkowie, wszyscy żyją, pradziadkowie też w większości byli długowieczni. I tu super, i też tak chcę!
Mam wspaniałego chłopaka i on jest dla mnie najważniejszą osobą w życiu i chcę, żeby tak zostało na zawsze! A przez to zawsze rozumiem jeszcze kilkadziesiąt następnych lat, w których doczekamy się dzieci i własnego mieszkania. Więcej nawet nie planuję, bo to szczegóły. Ale w najbliższej przyszłości: wziąć ślub z moim ukochanym, który jest miłością mojego życia i na zawsze nią pozostanie, dorobić się własnego domu, następnie urodzić dziecko i założyć szczęśliwą rodzinę. W praktyce to tak najbliższe 5 lat - akurat będę miała trzydzieści lat. Przecież wciąż będę wtedy młodą osobą, dalej jestem bardzo młoda! Naprawdę nie mieści mi się w głowie, że miałabym na to teraz nie zasłużyć, no po prostu nie. To jest jak najbardziej osiągalne i wszelkie problemy po drodze, te ze zdrowiem, są do pokonania. Nie poddam się na pewno nigdy, nigdy, co się nie będzie działo, to będę najodważniejsza i najsilniejsza.
Udało mi się przecież przejść już przez tyle problemów ze zdrowiem i nie tylko, ze wszystkim sobie dawałam radę do tej pory, miałam naprawdę dużo szczęścia też w życiu, o tym na pewno trzeba pamiętać! Więc czemu by nagle mieć największego pecha? Nie ma co się tego obawiać, będę miała dalej szczęście i w to muszę wierzyć. To już zależy tylko ode mnie, muszę brać pełną odpowiedzialność za odpowiednie, jak najlepsze prowadzenie swojego życia. Są załamki, są trudności, ale trudno - samemu trzeba wierzyć, być silnym! To najwięcej co można zrobić! Dlatego nie ma co się bać niczego, przejmować na zapas, ani tym bardziej czarnowidzieć. Spokój, wdzięczność, szczęście - o to trzeba dbać.
Jestem też na dobrej drodze, żeby wreszcie zrobić również studia magisterskie. Z licencjatem już się udało i to jest duże osiągnięcie! Więc najbliższe dwa lata to magisterka, potem studium na tłumacza przysięgłego, i to będzie kolejne osiągnięcie! Bardzo dobrze, że mam taki jasno wytyczony cel, tak jak i w tych marzeniach osobistych o rodzinie. Właśnie dlatego chcę i BĘDĘ żyć. Nie wiem ile, tak jak i nikt nie wie, ale trzeba o tym nie myśleć i wierzyć, że będzie się żyło tyle, ile wystarczy! Jestem i na pewno będę dobrej myśli! A w międzyczasie to to codzienne, dane teraz życie jest najważniejsze i bezcenne. Tego się trzeba trzymać i szczęśliwie sobie żyć, a jak jest jakaś trudność, to sobie z nią radzić, pokonywać! I tych słów się na pewno będę trzymać. I będzie dobrze! Choćby dlatego, że w to mocno, mocno, mocno wierzę.
wtorek, 28 września 2021
Będzie tylko lepiej
poniedziałek, 27 września 2021
Leap of faith
poniedziałek, 16 sierpnia 2021
Przypuszczenia i nierozstrzygalność
wtorek, 10 sierpnia 2021
..rzekadło
czwartek, 1 lipca 2021
Dupa gówno
Co tu robić?
Chyba prawda, że jaki pierwszy dzień nowego roku, taka cała jego reszta. Ten rok zaczął mi się chujowo, płaczem, kłótniami i beznadzieją. I ta chujnia się utrzymuje, a momentami nawet pogłębia.
Co by dodać coś nowego od poprzedniego wpisu, to oprócz ustania moich bólów brzucha i naprawieniu samochodu, wszystko inne jest spierdolone. Pracodawca jebany dalej nas jawnie oszukuje, bo wie, że go nie możemy ruszyć. Wypłata za niska, odciągnięte za nic urlopowe, niepoliczone chorobowe? Tak, i co z tego, co nam zrobicie? Pójdziecie do sądu, ha ha? proszę bardzo.
Oczywiście, że powinien to rozstrzygnąć sąd, a jebani oszuści i złodzieje powinni dostać po dupie i wypłacić nam rekompensatę. Ale to tylko łatwo powiedzieć. W praktyce to i tak jest niemal niewykonalne, i szkoda. Ile by trzeba mieć siły i czasu, żeby się z tymi skurwielami użerać. A my zaraz wyjeżdżamy w pizdu z powrotem do Polski, oboje i tak nie mamy już siły ani nerwów, ani w ogóle zdrowia. Całe to użeranie się i tak na marne. Ja pierdole.
Zgłaszanie tego komukolwiek też nie jest takie proste. Owszem, zgłoszone zostało, sprawa jest jasna, ale za jakąkolwiek pomoc prawną trzeba płacić i trzeba by tu siedzieć z uporem w Holandii i przez najbliższy nie wiem, rok, użerać się dalej z tymi chujami. Ale czy gra jest warta świeczki? Naprawdę, trzeba by mieć dalej nerwy, siłę i motywację do tego. My walczymy już kolejny miesiąc, gówno z tego mamy, tylko namęczyliśmy się i znięchęcili, a jebane N***o dalej pozostaje bezkarne. Chuja z nimi idzie załatwić.
Żeby jeszcze nie było za łatwo, to jeszcze doszło ciąganie się po lekarzach, mozolne kontakty z zusem, z urzędami, jeszcze z tym związkiem zawodowym, no i wciąż z bezczelnym, zasranym pracodawcą. Dzień w dzień tylko kupa stresu, urwanie dupy, dziesięć spraw do załatwienie NA RAZ - i wszystko pod górkę, nie, że ktoś łaskawie pomoże i poda rozwiązanie na tacy.
NA DOMIAR ZŁEGO licencjat, który to już-już miałam bronić na dniach, oczywiście obrócił się w gówno, bo ZNOWU okazuje się NAGLE że brakuje jakiegoś wymogu. Mimo, że dopytuje się człowiek od ponad roku, dopomina się, mailuje do nich i wypytuje. Nie dalej jak w lutym upewniałam się, czy wszystko już zaliczone tip top - tylko obrona pracy. Tak, wszystko ma pani zaliczone, w usosie wszystko odhaczone. Aha, uff. Wtem jeb, 30 czerwca - o kurczę, jednak nie ma pani certyfikatu B2, ups, hehe - a to pani czeka na wrzesień. I TAKI CHUJ. A już bym to miała z głowy.
A gdzie w międzyczasie rekrutacja na magisterkę? - też teraz nie mogę, bo licencjat jeszcze nie zaliczony. I załamuj tu się znowu, wyjaśniaj, dopominaj, wszystko do dalszego wykopywania sobie grobu takimi nerwami. Naprawdę, słowo daję, nie ma chyba dnia ostatnio, z dwa tygodnie już pewnie będzie, żebym nie miała myśli samobójczych. Wiem, jak te dwa słowa brzmią, ale jak to inaczej sformułować - niestety, to się właśnie dzieje. Totalna beznadzieja przytłaczająca. Choćby się człowiek zesrał, to ciągle ma pod górkę, chuj w dupę i wiatr w oczy. Im dłużej to trwa, tym gorzej. Żeby jeszcze jakiś problem się rozwiązał, coś człowieka odciążyło - to nie, jeszcze więcej nawalone na barki.
To nie jest ani sprawiedliwe, ani w ogóle normalne, żeby los się tak upierdolił na bogu ducha winnego człowieka. Tyle notorycznej udręki na jednej jednostce ludzkiej. I na mnie, i na moim. Naprawdę idzie się zajebać. Już niemal zaczynają mnie przekonywać te myśli - ta chujnia się nie skończy, pierdol to, idź się powieś albo utop w mętnym jeziorze. Resztki optymizmu przed tym ustrzegają. Ale chuj wie, czy to się wreszcie tak nie skończy, bo bardzo mało brakuje.
Tylko tylę mogę powiedzieć w takich chwilach, że życie jest przejebane i W CHUJ niesprawiedliwe, i chuj wszystkim w dupę niech świat płonie. Rzygam i mam dość.
niedziela, 13 czerwca 2021
Nieuwenheiten
Spontanicznie, dla odmiany od pisania pracy licencjackiej po angielsku (tak, piszę ją teraz, na tydzień przed deadlinem), weszłam tu napisać parę słów aktualizacji z mojego życia.
- Holandia wcale nie jet taka różowa, w pracy jest wyzysk, a ludzie bywają podli, bezczelni i żałośni (to akurat nie nowość)
- najfajniejsze co tu jest do roboty to jazda rowerem po okolicy w ładną pogodę, nawet jak cała ta wiocha zalatuje kupskiem
- przeszłam już odstawienie leków i związane z tym skręty żołądka, randomowe bóle brzucha, zamglenia i zawroty głowy, jest git
- ostatnie moje dwa dni wyglądały tak, że wstaję po dziesiątej, jem śniadanie i zabieram się po jedenastej do pisania licencjatu, w międzyczasie coś przekąszę i czymś popiję, ale tak to siedzę z dupą na materacu i cisnę na laptopie godzina po godzinie, około 19-20 idę na pół godziny-godzinę na rower i połapać pokemony (jeszcze całkiem jasno o tej godzinie - to też nie nowość), wracam pisać, gdzieś po jedenastej Dominik już zasypia, a ja piszę tak średnio jeszcze z dwie, trzy godziny. A potem spać, i rano wstać i replay.
- a propos replay, moim ulubionym zespołem obecnie stał się Nothing But Thieves, słuchanie ich to dosłownie moje ulubione zajęcie przez ostatnie trzy dni - i to jest niezła nowość.
sobota, 22 maja 2021
poniedziałek, 10 maja 2021
Inspiracja i jej b.r.a.k.
Występowanie w słowniku jest wyróżnieniem umownym; nie czyni to danego słowa w żaden sposób bardziej realnym.
Being in the dictionary is an arbitrary distinction; it doesn't make a word any more real than any other way.
cytat z Erin McKean, amerykańskiej leksykograf czyli słownikolożki — — podoba mi się ten cytat, bo motywuje mnie do pisania w swoim własnym stylu i sprawia, że wydaje mi się on mniej głupi a bardziej uzasadniony
wtorek, 16 marca 2021
Czwarty raz w Holandii
Od wczoraj znów w Brabancji. Ja sama czwarty raz, z Dominiczkiem trzeci. Taki tam powrót na stare śmieci. Zakwaterowanie niestety na stodole, czyli gorzej, niż rok temu, a podobnie, jak przed dwoma laty. Póki co godzina policyjna po dwudziestej pierwszej, pogoda deszczowa i nie za ciepło, towarzystwo na domku lepiej przemilczeć, a w sklepach oczywiście maseczki, odstęp, wózek na jedną osobę, w dodatku w dobytkach typu Action obowiązuje rezerwacja i dzisiaj przez to nas tam nie wpuścili. Czyli ogólnie nieciekawie i czasy wciąż ciężkawe. Ale i tak jest lepiej niż w Warszawce i generalnie w Polsce. U rodziców teraz jeszcze było w miarę fajnie, ale tam to też odwiedzić raz na jakiś czas, a nie mieszkać. A w Holandii od razu lepiej, lżej, przyjemniej. Mimo, że warunków obiektywnie nie mamy za fajnych - na pewno podlejsze niż dla przeciętnego Holendra. Ale ja tam obrałam podejście, że ciepło jest, prywatność jest, łóżeczko, lodóweczka, łazieneczka - na głowę nie kapie, dupy nie zawiewa, do gara jest co włożyć - i mogę odetchnąć od tego uciążliwego, dużego miasta i irytującej polaczkowatości. Jako tako, bo i tu się rodacy kręcą, ale atmosfera obczyzny działa na mnie nieco kojąco po tym klepaniu biedy w nieznośnej stolicy. Dominiczek trochę kręci nosem, że dziwnie, niby fajnie, ale jednak mm Warszawa, czego ja nie mogę powiedzieć, bo nie tęsknię. Za Warszawą, naprawdę, wcale. Nie, żebym się też jakoś wzbraniała i nie brała pod uwagę powrotu, bo może i - za rok i trochę. Ale teraz cieszę się tą odmianą, czuję perspektywę lepszego i pośród zmartwionek pozostaną mi tylko odbębnienie licencjatu, zaliczenie uniwerku w kibini mater, odstawianie tabletek no i nauka tego holenderskiego. A tak to praca, żarcie, spanie, sprzątanie, granie. Szczebelek po szczebelku, po drabince, do przodu.
niedziela, 14 lutego 2021
Aktualizacja realiów
piątek, 15 stycznia 2021
Świeczuszka dla Lolka
Poprzednie posty kipią negatywizmem, niestety. A lepiej przecież zachowywać spokój i pogodę ducha. Doceniać to, co jest, i co się ma.
Mimo małej dramy i płaczu w sylwestra, nowy rok rozwija mi się właśnie spokojnie i pogodnie. Spadł nawet śnieżek, jest fajnie. Niestety dziś padł bardzo ciężki cios.
Odszedł Loluś, kochany kotek, który był z nami aż dziesięć lat. Najdłużej z całej kociej gromadki. Wiele ich było, tych kotków, niektóre spędziły u nas parę lat, inne krócej. Wcześniej tylko Feluś pożył też dość długo, bo aż osiem lat - od 2001 do 2009, i odszedł też w zimę, o tej porze. Ja wtedy kończyłam szóstą klasę. A Loluś pojawił się u nas dwa lata później.
Prawdziwy członek rodziny. Tyle wspomnień z nim. Jak za młodu przemawiał i bawił się z innymi kotami, zwłaszcza z Tolkiem. Jak potem przyprowadził Pysiunię (czerwiec 2013), skąd wzięła się potem cała obecna kocia rodzinka (a Pysiunia biedna też już odeszła, we wrześniu ubiegłego roku). Bardzo był Loluś ufny, wyjątkowo flegmatyczny nawet jak na kanapowca. Garnął się do wszystkich i wprost przelewał się przez ręce. W domu był zawsze grzeczny i pierwszy czekał pod drzwiami, żeby go wpuścić. Ale obcych kotów za to jak nienawidził - potrafił tłuc się z nimi do upadłego i przekrzykiwać się wniebogłosy, nigdy nie odpuszczał. W zajadłych walkach nie raz ucierpiał na swim małym kocim ciałku, wylatywała mu sierść, ciężko goiły się rany, parę lat temu nawet stracił wszystkie ząbki. Od tego momentu Loluś był specjalnej troski, trzeba go było karmić osobno, ale dalej był równie kochany i milusiński jak przedtem. Ostatni raz go widziałam teraz na święta i bardzo, naprawdę bardzo chciałabym przywrócić te chwile, kiedy był wśród nas do towarzystwa, do głaskania i tulenia... Bardzo go będzie brakowało.
Mógł jeszcze pożyć drugie tyle. Naprawdę miałam nadzieję, że będzie się trzymał jeszcze długo i wciąż wydaje mi się nierzeczywiste, że jednak go już nie ma.
A trzy lata temu, dokładnie w ten sam dzień odeszła Dolores... Smutna to pozostanie data.
piątek, 1 stycznia 2021
Jest, kurwa, chujowo
Naprawdę wolałabym tego nie pisać, ale ten rok się niestety zaczął okropnie. Wszystko jest, kurwa, okropne. Nie wiem już, czy to przez tę pandemię, czy i tak by było chujowo.
W domu jak byliśmy w odwiedzinach, to było super, święta też były super, ale poza tym większość czasu jest spierdolona. Może nawet nie większość, może właśnie większość jest spoko, ale wystarczą takie chwile, gdzie wszystko się wali i jest najgorsze na świecie, żeby dać mocne wrażenie spierdolenia się wszystkiego.
Naprawdę, kurwa, nie wiem. Nie chcę być sama, jestem w stanie dużo wytrzymać, ale jeśli ten rok już od pierwszego dnia ma tak wyglądać, że co rusz drzemy na siebie mordy i kończę z histerią cała usmarkana, to ja to pierdolę. Może już łatwiej znosić wegetowanie samemu, gdzie jest strasznie, ale to strasznie smutno i też chujowo, ale nie aż tak dramatycznie przynajmniej. Ja już kurwa nie wiem.