No i co. Nie jest nawet tak źle, nie jest w ogóle źle. Jest super.
Z tym, że wykład właśnie chyba zawaliłam, ale to nic pewnego, po prostu co drugie pytanie strzelałam, a pozostałe zakreślałam z wielkim wahaniem i delikatnym poczuciem bycia skończoną idiotką. To tylko tak. Nawet, jeśli nie zakoszę tych 14 punktów za pierwszym razem, to we wtorek będzie poprawa. Wtedy to będę musiała spocząć na dupie i cierpliwie przeczytać te milion stron o historii angielskiej literatury, facetach, którzy to wszystko pisali, zapamiętać milion tytułów i charakterystyk i w ogóle chyba skonać z nudów. No nie wiem, jak to przebrnąć.
Nawet ta amerykańska, ani brytyjska, o opisowej już nie mówiąc, wcale nie były takie złe. A ten wykład chorerrny teraz, no jaiks...
Aż mnie tak natchnęło, niedorzeczny pomysł więc TYM BARDZIEJ, na taki makaronik:
"- Aha, więc powiesz mi, jak to było od początku?
- A od kiedy się liczy? Czy jeśli nic nie dojrzało do tej pory, ani nigdy wcześniej - to liczy się w ogóle cokolwiek?
- Nie, więc możesz przytoczyć absolutnie wszystko to nieistotne, co pamiętasz, od kiedykolwiek.
- No... dobra. Więc, mając z pięć lat, jeszcze przed szkołą znaczy, to miałam takiego kolegę. Sąsiada. Rok był tylko starszy, i chodził do tej samej podstawówki, ale w szkole już się potem w ogóle nie kumplowaliśmy.
- I co było z tym kolegą?
- Jak się bawiliśmy w piaskownicy, to ponoć siedzieliśmy tak z wyciągniętymi nóżkami naprzeciwko siebie, stykając się butami. Ja tego nie pamiętam, ale mama mi to powtarzała, że taki widok zapamiętała przez okno. A raz koło jego domu, w krzakach z takimi białymi kulkami, którymi się rzucało o asfalt, to schowaliśmy się, żeby, uwaga, dać sobie wielce buzi. Nie pamiętam nawet, czy do tego doszło. Tylko, że pochylałam się do przodu, bo stanęłam za daleko od niego, no, bo nie chciałam stanąć bliżej.
- Jak on miał na imię?
- Patryk. I co z tego?
- Podoba ci się to imię?
- Nie. Nie podobało mi się żadne, szczerze mówiąc, z tych, które nosili potem różni z nich.
- Kto, to znaczy się, ci losowi chłopcy, o których właśnie opowiadasz?
- No, a kto. Nie o tym właśnie miałam opowiadać?
- Tak, dobra więc. Później był Szymon, prawda?
- Tutaj Demenis, ale tak, o niego to chodziło. Jak we wczesnej podbazie zaczęłam już łazić do niego, to jeszcze z inną koleżanką, też tu wspominałam już ją i jej siostry. Ale oni się nie znosili za bardzo, z tamtym zresztą też. Dużo się opierało wtedy, jak tak wspomnę, że ktoś kogoś nie lubił. W ogóle ja byłam takim wstrętnym dzieckiem. Nie fizycznie, bo zbrzydnąć, to dopiero zbrzydłam jako nastolatka, i to fest.
- Ty tak twierdzisz.
- Ale to jest fakt, według mnie. Jako dziewczynka to wiem, że nawet się jemu podobałam, co z kolei mi nie pasowało. Napawało mnie wręcz podobnym uczuciem, jak w tamtych krzakach, że mnie odpycha bliskość kogoś, kogo ja nie uważam za dość bliskiego. Trochę jak te minusy i plusy przeciwstawne. Chociaż ja go lubiłam, ale nic więcej. I byłam w sumie kompletnie nieemaptyczna wobec niego, jak później doszłam do wniosku. Ja na jego miejscu w ogóle bym się nie zadawała z taką siksą, jaką byłam za gówniary. To się skończyło z resztą, jak byłam jakoś w piątej klasie, a on kończył podstawówkę. Napracował mi się na walentynkę, i to jeszcze z kwiatkiem, a mi się to strasznie wtedy nie spodobało. Miałam się wtedy spotkać z nim "za strugą", wtajemniczone miejsce. Mogłam sobie wyobrazić, co on mógł mi chcieć powiedzieć. A że mi było głupio w takiej sytuacji, to wzięłam ze sobą ową koleżankę. Czym oczywiście zepsułam wszystko, on tylko został tam z tą świeczką, którą zapalił, my się rozeszłyśmy do domów, a ona się jeszcze śmiała, co to za akcja. Pamiętam, że było wtedy spagetti na obiad. W te walentynki 9 lat temu. No, i nic. On poszedł do gimnazjum i nie kumplowaliśmy się potem już wcale. Tam po iluś latach już się wszystko zatarło, parę razy jak podwoziliśmy go do szkoły czy coś, to nawet się wymieniło parę zdań, jakby nigdy nic. Jak się minęło w drodze do kościoła, to też "cześć, cześć". Więc tak tylko napomknęłam te króciutkie, zeszłe czasy.
- No, a ty w gimnazjum?
- Ja nie wiem, w sumie do był najgorszy etap pod wieloma względami. Jakby mi się miał trafić wtedy jakiś chłopak, to musiałby być jakiś z kosmosu lepszy i ciekawszy, niż wszyscy, którzy tam chodzili. Nie było mowy, żeby jakikolwiek taki się trafił. Rok starszy był taki Artur, napominam go też tak bez sensu trochę. Bo o kilku innych też przez rozciągłość tych trzech lat myślałam, po prostu myślałam, ale nie afektowało mnie to dalej w żaden sposób ani, tym bardziej, nie afektowalo rzeczywistości. Po prostu jak inni się darli na przerwie, to on siedział cicho i patrzyłam, jak się uczy fizyki. Bo wiedziałam, że tam startuje ze ścisłych czy z czegoś w tych całych olimpiadach. I tyle. Ja potem kończyłam trzecią klasę, to przyjechali z jego liceum się u nas reklamować, i on mi podszedł wręczyć ulotkę czy tam jakieś podanie z tej jego szkoły.
- Jakie on miał oczy?
- Takie ciemnozielone. Chyba. A poprzedni mieli niebieskie. No, teraz to w ogóle dla mnie priorytet, ten błękit w oku.
- Bo ojciec twój ma brązowe, a ty chcesz zgoła przeciwnego? Unlike większość dziewczyn, które ponoć podświadomie szukają podobieństw u mężczyzny do swojego ojca?
- I Eddie ma niebieskie oczy. To w sumie przyćmiewa inne argumenty.
- Bono czy Plant też niebieskoocy, pamiętasz?
- No tak, stare ci czasy. Całe gimnazjum w sumie fangirlowałam Beatlesów jak opętana, choć w absolutnej tajemnicy, mając wówczas za sprawę życia a śmierci, żeby nikt się nie dowiedział. No i nikt nie wiedział, i nikogo to by i tak nie obchodziło. Niemniej, ja wszystko prawie usilnie wtłaczałam w swój najintymniejszy skarbiec sekretów. I wychodziło mi to nawet.
- Ale nie zakochałaś się jeszcze w żadnym z nich, w nikim, prawda?
- Długo nie kochałam tak nikogo, w ogóle. A już na pewno nie wtedy. Złapałam i fazę na Morrisona, później na Bono, to już dopiero w liceum. Zdawało mi się nawet, że już Roberta darzę miłością nieskończoną. Ale to nie było więcej, niż ślepe zauroczenie.
- Brzmi, jakby to było dużo.
- Bo było. Ale, jakby to była miłość, to nie mówiłabym: "było". Bo musiałoby trwać dalej. Trwałoby niezmiennie teraz. Zmiennie może tak, że bardziej, i mocniej, o, to tylko tak.
- Tak, jak teraz kochasz Eddiego?
- To chociaż mogę przyznać z absolutną pewnością. Bez żadnych, najmniejszych, bez żadnych w ogóle wątpliwości... Tak to bym chciała kochać jakiegoś rzeczywistego, kogoś, kogo poznałałabym, raczej, zamiast, no wiesz, tak jak to. Żeby to było tylko bogatsze o odwzajemnienie, jedyne, czego brakuje w mojej miłości do Eddiego. Poza tym tylko, według mnie jest to miłość już najpełniejsza z możliwych, jakiej lepszej bym sobie już nie wyobraziła.
- Liceum też miałaś dość płytkie pod tym względem, prawda? W drugiej klasie urzekł cię Aleksander. Rok młodszy.
- No, bez takich. Po prostu miał te długie, blond włosy. Jaśniutkie oczy. I brwi jak jaskółki. I że tak ponoć słuchał metalu, te jego koszulki przecież. Ale włosy i ściął, i w ogóle taki piczokles się zrobił z niego. Wtopił się w towarzystwo tej swojej klasy. No i nic.
- A później Dawid, syn twojej ulubionej pani od niemieckiego. Pamiętasz, jak ślicznie wyglądał w tej kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami, wtedy, na koniec roku?
- Oj, tak. Ale co, on też miał tę swoją charakterną dziewczynę. I w ogóle, z osobowości, to ja nie wiem. Znowu próbowałam sobie zapełnić wyobraźnią braki w kimś, do kogo wmawiałam sobie jakieś uczucia, bo co? Bo tak bardzo chciałam, i chcę dalej, cholera, no.
- No już, uspokój się. Ale sama twierdzisz, że ponoć jesteś dumna z siebie, że mimo wszystko nie dałaś się desperacji i godnie tak zachowujesz swoją cnotę?
- Och, ale pewnie. Gdyby nie to, żałowałabym na pewno juz wiele razy, za każdym razem, wszystkich głupich decyzji bym żałowała, i słabości właśnie. A tak, to nie żałuję przynajmniej niczego. Jedynie, że nie było nigdy żadnej lepszej okazji, ale i nie ma co żałować, jeśli coś było niezależne ode mnie. Ja chociaż nie uległam nigdy, żeby w zachłanności zadowolić się byle czym, o nie.
- Trochę wybredność przez ciebie przemawia.
- Być może. Ale wiesz co? Przynajmniej mam wciąż... czyste konto. Że tak to nazwę. Nie wiem, czy to jest najlepsza filozofia, że jeśli już mieć kogoś, to raz i na zawsze, a nie napoczynać się losowo i powielać tak, po wielokroć. I że dlatego odpada dla mnie od razu chłopak, który już ma sobie dziewczynę jakąś tam. A jak już w ogóle, jak dalej to idzie, im dalej wypróbowali już siebie nawzajem, że tak to nazwę...
- No, nazywać tu sobie możesz, jak chcesz.
- Chociaż wiem przecież, ile zależy też od indywidualnej sytuacji, każdej z osobna. A nie, tak mierzyć wszystkich jedną miarką. Przecież nie jestem zaborcza albo niereformowalna, co gorsza. Po prostu tak mnie to odstręcza. Zniechęcam się od razu i daruję precz, że to na pewno nie to. No, pewności, znaczy, nigdy nie mam. Od razu to jest mi przykro i piecze, ale tak bardzo wewnętrznie, destruktywna zazdrość mnie spopiela wręcz od środka, i gorycz straszliwa się miesza z eksplodującą mieszanką gniewu i rozpaczy, następnie studzona obfitą ulewą smutku i apatycznego pogodzenia się z losem. Po czym tak, dość szybko nawet, dochodzę do siebie. Bo przecież mam swojego Eddiego."
Pomaturalne już nawet pominęłam. Policealne może, powiennam rzec, skąd niby że ja taka 'mature' zaraz jestem. Michał, Norbert, Daniel. Nic mi to nie mówi. No, może Daniel to piękne imię, o Dan Reynolds choćby z moich kochanych Imagine Dragons, nom. Nom, nom.
"poczucie samotności oznacza, że najbardziej potrzebujesz samej siebie" - rupi kaur
wtorek, 31 stycznia 2017
sobota, 28 stycznia 2017
Mój wysoki, szczupły, długowłosy, jasnooki, niezwykły, długowłosy, bijący indywidualnością, długowłosy
Zabrałby mnie w te Walentynki do kina. Na Jackie. Albo na Split. Albo La La Land. Żadnego z tych filmów (jeszcze) nie widziałam, ale na pewno obejrzę. A tak, to bym oglądnęła z nim. Mogłabym złapać go w kinie za rękę, albo gapić się na niego, zamiast w ekran, i pochylać się, żeby go całować, jeśliby tylko nie przeszkadzało mu to w oglądaniu filmu. Byłoby tak cudownie. Kiedyś pewnie jeszcze będzie, ja się ciągle niezbicie i dzielnie łudzę, po prostu już jestem niecierpliwa ogromnie i zachłanna, ale cóż. Przecież idzie wytrzymać, prawda?!
Idąc, trzymałabym go za rękę albo pod ramię, jak najbliżej niego. Poszlibyśmy sobie do jakiejś przemiłej kawiarenki albo innego takiego miejsca. Zeżarłabym wtedy jakąś okropnie kaloryczną, przepyszną słodkość, razem z nim, i nie miałabym najmniejszych wyrzutów sumienia, będąc niewysłowienie szczęśliwa zamiast tego. I mogłabym z nim gadać o wszystkim. Mówić mu absolutnie wszystko, bez wyjątku, a on mi. I byśmy się rozumieli najdoskonalej we wszechświecie. Albo nawet bez słów i rozumielibyśmy się we wszystkim. Spojrzeniem, dotykiem, obecnością swoją moglibyśmy się najlepiej porozumieć. Przytulalibyśmy się jeszcze częściej, niż całowali. Ja kochałabym studiować jego rysy twarzy, badać je w niemym zachwycie najczulej, jak tylko potrafię. Jego cudowne brwi, rzęsy, powieki, delikatność kości policzkowych, najpiękniejsze z możliwych usta jego. Elektryzującą w rozkoszy górną wargę, i jeszcze bardziej nieziemską dolną, i szorstkie w zaroście policzki jego, i skronie, i podbródek. Jeśli bym nie umarła z zachwytu, z rozkoszy, ze szczęścia, to tylko dlatego, żeby się nie rozstawać z nim i tym wszystkim.
A jego dłonie! Jego silniejsze, mocniejsze, bardziej stanowcze, bardziej spokojne, najbardziej męskie, przecudowne dłonie. Nie mogłabym się nacieszyć nimi na pewno, nasycić się ich bliskością, ich dotykiem i cudem niewyobrażalnym, jakim są dla mnie, tak jak on cały w ogóle. A włosami jego, to już w ogóle, o...
Swoje bym mu dała też do zabawy, do czesania, żeby mi zaplótł warkocza, cokolwiek. I żeby mi dał tak choć raz ogolić go maszynką na twarzy. Ostrożnie. On by mógł tylko patrzeć na mnie, a ja bym goliła mu pyś, subtelnie i z duchowym wręcz namaszczeniem. Weszlibyśmy pod prysznic kiedyś razem. Umyłabym go na pewno nawet milej, niż ta Hanna z Lektora. A on mnie by mógł też. Też tylko co by chciał. Wszystko. Ja bym tak chciała. Wszystko. Dać mu siebie, wszystko z siebie, i wszystko, wszystko. Zwariuję zaraz serio. A taka niby jestem spokojna. Może tylko pozornie.
Czuję się w sumie jak gówno. Niby już lepiej sama ze sobą, ale momentami, naprawdę, tak właśnie.
Powinnam się nie przestawać malować szminką, i kupować jakieś wymyślne szmatki w szmateksach, i kredką też się malować do tego, i czesać sobie moje rozpuszczone włosy i nie przestawać ich zapuszczać, i obwieszać się moimi błyskotkami tak samo, i karmić do syta pewnością, że wyglądam zajebiście i taka w ogóle pewnie jestem. Po prostu tak sobie powtarzać w kółko, może cokolwiek i uwierzę tą swoją pustą, oporną banią.
Szkoda, że w sumie dziewczyny mnie w ogóle nie pociągają. Próbowałam to sobie wielkokroć wyobrażać, trochę też wmawiać, i mogłabym pewnie zlesbić się totalnie i związać z jakąś inną postrzeloną nimfomanką. Ale dalekie to jest od mojego pożądania obłędnego względem mężczyzn. Cóż, jeśli wszystkim homofilom przychodzi to tak naturalnie, jak mi hetero, to tylko pozazdrościć. Do kurwy nędzy, kurwa, no naprawdę. Excuse moi.
A ja tak gniję spirytualnie i kordialnie, zamiast się wziąć za fonetykę, zadanie robić, z gramatyki powtarzać, o wbijaniu sobie do łba literatury i amerykańskiej już nie mówiąc! Ssziit! Będę prawdopodobnie poprawiać coś, przy takim obrocie rzeczy. Cóż, pierwsza poprawka, czy nawet dwie od razu, to jeszcze nie dramat.
Dzisiaj zobaczę Metro z Agą i mamą, jutro zobaczę chrzestnego, ciocię i mojego pięcioletniego braciszka ciotecznego, fajniuteńko, potem tydzień jeno i praktycznie ferie. I trochę wolnego. A ja będę jeszcze świetnie chudnąć, i wiosna już będzie nadchodzić, i nowy semestr też się rozkręci, no żyć nie umieraaaaaać.
Idąc, trzymałabym go za rękę albo pod ramię, jak najbliżej niego. Poszlibyśmy sobie do jakiejś przemiłej kawiarenki albo innego takiego miejsca. Zeżarłabym wtedy jakąś okropnie kaloryczną, przepyszną słodkość, razem z nim, i nie miałabym najmniejszych wyrzutów sumienia, będąc niewysłowienie szczęśliwa zamiast tego. I mogłabym z nim gadać o wszystkim. Mówić mu absolutnie wszystko, bez wyjątku, a on mi. I byśmy się rozumieli najdoskonalej we wszechświecie. Albo nawet bez słów i rozumielibyśmy się we wszystkim. Spojrzeniem, dotykiem, obecnością swoją moglibyśmy się najlepiej porozumieć. Przytulalibyśmy się jeszcze częściej, niż całowali. Ja kochałabym studiować jego rysy twarzy, badać je w niemym zachwycie najczulej, jak tylko potrafię. Jego cudowne brwi, rzęsy, powieki, delikatność kości policzkowych, najpiękniejsze z możliwych usta jego. Elektryzującą w rozkoszy górną wargę, i jeszcze bardziej nieziemską dolną, i szorstkie w zaroście policzki jego, i skronie, i podbródek. Jeśli bym nie umarła z zachwytu, z rozkoszy, ze szczęścia, to tylko dlatego, żeby się nie rozstawać z nim i tym wszystkim.
A jego dłonie! Jego silniejsze, mocniejsze, bardziej stanowcze, bardziej spokojne, najbardziej męskie, przecudowne dłonie. Nie mogłabym się nacieszyć nimi na pewno, nasycić się ich bliskością, ich dotykiem i cudem niewyobrażalnym, jakim są dla mnie, tak jak on cały w ogóle. A włosami jego, to już w ogóle, o...
Swoje bym mu dała też do zabawy, do czesania, żeby mi zaplótł warkocza, cokolwiek. I żeby mi dał tak choć raz ogolić go maszynką na twarzy. Ostrożnie. On by mógł tylko patrzeć na mnie, a ja bym goliła mu pyś, subtelnie i z duchowym wręcz namaszczeniem. Weszlibyśmy pod prysznic kiedyś razem. Umyłabym go na pewno nawet milej, niż ta Hanna z Lektora. A on mnie by mógł też. Też tylko co by chciał. Wszystko. Ja bym tak chciała. Wszystko. Dać mu siebie, wszystko z siebie, i wszystko, wszystko. Zwariuję zaraz serio. A taka niby jestem spokojna. Może tylko pozornie.
Czuję się w sumie jak gówno. Niby już lepiej sama ze sobą, ale momentami, naprawdę, tak właśnie.
Powinnam się nie przestawać malować szminką, i kupować jakieś wymyślne szmatki w szmateksach, i kredką też się malować do tego, i czesać sobie moje rozpuszczone włosy i nie przestawać ich zapuszczać, i obwieszać się moimi błyskotkami tak samo, i karmić do syta pewnością, że wyglądam zajebiście i taka w ogóle pewnie jestem. Po prostu tak sobie powtarzać w kółko, może cokolwiek i uwierzę tą swoją pustą, oporną banią.
Szkoda, że w sumie dziewczyny mnie w ogóle nie pociągają. Próbowałam to sobie wielkokroć wyobrażać, trochę też wmawiać, i mogłabym pewnie zlesbić się totalnie i związać z jakąś inną postrzeloną nimfomanką. Ale dalekie to jest od mojego pożądania obłędnego względem mężczyzn. Cóż, jeśli wszystkim homofilom przychodzi to tak naturalnie, jak mi hetero, to tylko pozazdrościć. Do kurwy nędzy, kurwa, no naprawdę. Excuse moi.
A ja tak gniję spirytualnie i kordialnie, zamiast się wziąć za fonetykę, zadanie robić, z gramatyki powtarzać, o wbijaniu sobie do łba literatury i amerykańskiej już nie mówiąc! Ssziit! Będę prawdopodobnie poprawiać coś, przy takim obrocie rzeczy. Cóż, pierwsza poprawka, czy nawet dwie od razu, to jeszcze nie dramat.
Dzisiaj zobaczę Metro z Agą i mamą, jutro zobaczę chrzestnego, ciocię i mojego pięcioletniego braciszka ciotecznego, fajniuteńko, potem tydzień jeno i praktycznie ferie. I trochę wolnego. A ja będę jeszcze świetnie chudnąć, i wiosna już będzie nadchodzić, i nowy semestr też się rozkręci, no żyć nie umieraaaaaać.
piątek, 27 stycznia 2017
wtorek, 24 stycznia 2017
Bo i po co mi on
Skoro w muzyce czuję się wystarczająco już szczęśliwsza. No, na co tedy?
Jedyne co, to że czuje się tak, że muzyka to niby jednak nie dość jeszcze, że już dużo, ogromnie wręcz i nawet infinity, lecz nie ta absolutność absolutna, co przy nim. Z nim. Nie scałuje ci łez spod rzęs jak się zbeczysz, ani nie zerżnie cię tak głęboko, przynajmniej nie w tym sensie.
Ja BREDZĘ. No, ale w sumie nie. Pfff, przecież, że nie, uuch.
Zdaję póki co, wszystko! Może i nie będzie tak krezji, jak się poniekąd obawiałam!!
Ależ mam szczęście ,, JA? - zzawsze
Jedyne co, to że czuje się tak, że muzyka to niby jednak nie dość jeszcze, że już dużo, ogromnie wręcz i nawet infinity, lecz nie ta absolutność absolutna, co przy nim. Z nim. Nie scałuje ci łez spod rzęs jak się zbeczysz, ani nie zerżnie cię tak głęboko, przynajmniej nie w tym sensie.
Ja BREDZĘ. No, ale w sumie nie. Pfff, przecież, że nie, uuch.
Zdaję póki co, wszystko! Może i nie będzie tak krezji, jak się poniekąd obawiałam!!
Ależ mam szczęście ,, JA? - zzawsze
poniedziałek, 23 stycznia 2017
Szalejęm
Zero zrozumienia dla mojego głębokiego, tak dalekosiężnego, niewyczerpanego romantyzmu, sentymentalnie smutnej, a krystalicznie wielobarwnej pociechy mojej duszy. Dla zachłannej mej żądzy płomiennego kochania, i bycia siarczyście kochaną. Z iskrami. Kochania się z tryskaniem snopami ognistych, rozpalonych wzajemną miłością iskier. Ja po prostu tak tego pragnę od dawna. Po-prostu-szalenie. Czy to źle? Dlaczego nikt nie wydaje się w ogóle podzielać podobnych pragnień, jakby to była tylko jakaś pobłażania godna mżonka, podczas gdy nie jest, podczas gdy mam najwyraźniejsze dowody, że pragnienia moje są przepełnione absolutną prawdą, wręcz realnością? Czyli że tak bardzo czuję obecność ich, dzielenie się nimi, możliwość znaczy się, że tyle innych osób przecież dokładnie by mnie rozumiało, że też, dokładnie trawią ich i przejmują takie uczucia. A TYMCZASEM WOKÓŁ JAKAŚ PUSTKA! NIKOGO!! KTO BY ZDAWAŁ SIĘ ROZUMIEĆ W OGÓLE COKOLWIEK, ODWZAJEMNIAĆ.
Przepraszam, już się nie unoszę. Tak mi po prostu smutnooo. Niby ludzie są tacy wspaniali, widzę, że też są wrażliwi i może nawet doświadczają tego samego, naprawdę też tego samego właśnie.
A w odniesieniu jednak do mojej skromnej osoby, żadnego odczucia, nijakiego, jakbym była jakąś obcą bakterią z kosmosu. Kurwa jego mać, przepraszam. To łzy goryczy, nie żółci.
Teraz tylko Ramsztajn mnie rozumie i kocham tanzmetal, TAK.
Przepraszam, już się nie unoszę. Tak mi po prostu smutnooo. Niby ludzie są tacy wspaniali, widzę, że też są wrażliwi i może nawet doświadczają tego samego, naprawdę też tego samego właśnie.
A w odniesieniu jednak do mojej skromnej osoby, żadnego odczucia, nijakiego, jakbym była jakąś obcą bakterią z kosmosu. Kurwa jego mać, przepraszam. To łzy goryczy, nie żółci.
Teraz tylko Ramsztajn mnie rozumie i kocham tanzmetal, TAK.
niedziela, 22 stycznia 2017
Nie-wizja
Może to bzdura. To na pewno bzdury. Ale wyżalę się tutaj. Skoro to takie zaufane miejsce, nieuczęszczane. Parę razy przeszło mi przez myśl, może napiszę do mamy żeby zadzwoniła, wtedy jej pomarudzę. Ale w sumie - po co. I co bym niby miała jej mówić. Nie dziwota więc, że zrezygnowałam. Nie będę się jej użalać nad sobą, ani nikomu, do pani Ali też muszę mieć cierpliwość, do pani Halinki i ich obu być uprzejma po prostu i dobroduszna. Wszystko tak, jak do tej pory.
Piszę tu w sumie tylko dlatego, żeby wysłowić to z siebie gdziekolwiek, bo nieco to uciężliwe momentami. Nie, żeby bardzo. Ale zamiast mówić to komuś dość mi bliskiemu, wyrozumiałemu nieskończenie i wtajemniczonemu, zaufanemu raczej (gdybym mogła), wolę uronić już trochę tego zgęstniałego dosyć czasu na wklikanie tych losowych softlamentów tutaj.
No dobra, nie będę kląć. Ganię się sama i tak, ilekroć wymsknie mi się samej do siebie. A tu i tak już kasowałam parę razy postu, w których narzucało mi się impulsywnie wędliną taką. Nie. Korciłoby mnie szpetnie, lecz się powściągnę, w sumie i tak bardziej mi chyba smutno, niżbym zła była. Nie jestem.
Nie jestem nawet zła na niego, który nie ma pojęcia w ogóle. Nie wiem, czy ma pojęcie. Przynajmniej w tej kwestii, znaczy, co targa całym moim umysłem chyba przez większość tego czasu pustego. I ja postanowiłam nie dramatyzować więcej, nadramatyzowałam już będąc taką emo-histeryczką całe gimnazjum na poziomie ultra i potem w liceum jeszcze, i w rok po nim też w wersji hard i hardcore wręcz, momentami. No i dobrze, do widzenia. Gathered, closed and thrown away, baj baj.
Odrodziwszy się niejako jako takie optymistyczne, pracowite i cieszące się swą lekką naturalnością wcielenie, nie mogę przecież ani trochę nawet pobrukać się znowu to jakimś zmartwieniem, to zwątpieniem, a to inną niecierpliwością, broń cię panie. No, więc tego nie robię.
Ale przecież, jakbym tego nie wiedziała, no to jest wyłącznie moja wina, to ja sobie przecież zaczęłam machinalnie wyobrażać nie wiadomo co, nakręcając wprzódy tę spiralę fantazji o rzeczach dalece mało możliwych, jak szarzej tak na to spojrzeć. No po prostu jestem głupia. A jego tylko i wyłącznie polubiłam tak za bardzo, bezinteresownie, bo tak zechciałam, ale z najwyższym staraniem mogę też dać wszelki spokój, jeśli cokolwiek miałoby być wbrew jego woli. Naprawdę! Ja męczyć nie będę, i nie będę zawracać głowy nikomu więcej.
To samo na grupie naszej, przecież. Studenckiej. Fajne te studia i ludzie w ogóle też, a że ze mnie takie cielę, to może też po części sobie wmawiam. A po części też tak jest. Ale obstanę pogodnie przy fakcie, że przynajmniej nie ma nikogo, kto by jakoś widocznie ni zażarcie przejawiał rażącą antypatię czy złośliwość wobec mojej osoby. Nikogo takiego, to rzecz jasna już przypadek skrajny. Ale nawet nie ma nikogo w ogóle, kto by promieniował jakoś negatywnie. Najwyżej neutralnie z otoczką drobniutkich jak pył minusów, a to się przecież nie liczy. A innym albo jestem obojętna, albo mnie tolerują całkiem na równi, i to bardzo miłe, i tak, niech mi to starcza. No, ja tak sobie mówię.
Zgryzotą mnie nieco przejmuje nadchodzący sprawdzian u profesor Kłębuszek, w sumie dwa - bo teraz we wtorek z ćwiczeń, a potem ten dla wszystkich, z wykładu. Ja niby czytam już co się da, ale czuję się po prostu taka tępa. A potem ten test z brytyjskiej w środę. I z amerykańskiej, i z gramatyki następny tydzień. Najwyżej będę miałą poprawki w lutym, nie ma się co martwić. Buu.
Piszę tu w sumie tylko dlatego, żeby wysłowić to z siebie gdziekolwiek, bo nieco to uciężliwe momentami. Nie, żeby bardzo. Ale zamiast mówić to komuś dość mi bliskiemu, wyrozumiałemu nieskończenie i wtajemniczonemu, zaufanemu raczej (gdybym mogła), wolę uronić już trochę tego zgęstniałego dosyć czasu na wklikanie tych losowych softlamentów tutaj.
No dobra, nie będę kląć. Ganię się sama i tak, ilekroć wymsknie mi się samej do siebie. A tu i tak już kasowałam parę razy postu, w których narzucało mi się impulsywnie wędliną taką. Nie. Korciłoby mnie szpetnie, lecz się powściągnę, w sumie i tak bardziej mi chyba smutno, niżbym zła była. Nie jestem.
Nie jestem nawet zła na niego, który nie ma pojęcia w ogóle. Nie wiem, czy ma pojęcie. Przynajmniej w tej kwestii, znaczy, co targa całym moim umysłem chyba przez większość tego czasu pustego. I ja postanowiłam nie dramatyzować więcej, nadramatyzowałam już będąc taką emo-histeryczką całe gimnazjum na poziomie ultra i potem w liceum jeszcze, i w rok po nim też w wersji hard i hardcore wręcz, momentami. No i dobrze, do widzenia. Gathered, closed and thrown away, baj baj.
Odrodziwszy się niejako jako takie optymistyczne, pracowite i cieszące się swą lekką naturalnością wcielenie, nie mogę przecież ani trochę nawet pobrukać się znowu to jakimś zmartwieniem, to zwątpieniem, a to inną niecierpliwością, broń cię panie. No, więc tego nie robię.
Ale przecież, jakbym tego nie wiedziała, no to jest wyłącznie moja wina, to ja sobie przecież zaczęłam machinalnie wyobrażać nie wiadomo co, nakręcając wprzódy tę spiralę fantazji o rzeczach dalece mało możliwych, jak szarzej tak na to spojrzeć. No po prostu jestem głupia. A jego tylko i wyłącznie polubiłam tak za bardzo, bezinteresownie, bo tak zechciałam, ale z najwyższym staraniem mogę też dać wszelki spokój, jeśli cokolwiek miałoby być wbrew jego woli. Naprawdę! Ja męczyć nie będę, i nie będę zawracać głowy nikomu więcej.
To samo na grupie naszej, przecież. Studenckiej. Fajne te studia i ludzie w ogóle też, a że ze mnie takie cielę, to może też po części sobie wmawiam. A po części też tak jest. Ale obstanę pogodnie przy fakcie, że przynajmniej nie ma nikogo, kto by jakoś widocznie ni zażarcie przejawiał rażącą antypatię czy złośliwość wobec mojej osoby. Nikogo takiego, to rzecz jasna już przypadek skrajny. Ale nawet nie ma nikogo w ogóle, kto by promieniował jakoś negatywnie. Najwyżej neutralnie z otoczką drobniutkich jak pył minusów, a to się przecież nie liczy. A innym albo jestem obojętna, albo mnie tolerują całkiem na równi, i to bardzo miłe, i tak, niech mi to starcza. No, ja tak sobie mówię.
Zgryzotą mnie nieco przejmuje nadchodzący sprawdzian u profesor Kłębuszek, w sumie dwa - bo teraz we wtorek z ćwiczeń, a potem ten dla wszystkich, z wykładu. Ja niby czytam już co się da, ale czuję się po prostu taka tępa. A potem ten test z brytyjskiej w środę. I z amerykańskiej, i z gramatyki następny tydzień. Najwyżej będę miałą poprawki w lutym, nie ma się co martwić. Buu.
czwartek, 19 stycznia 2017
Choo choo madafaka, chooo-
No coś takiego, dokładnie rok temu w ten sam dzień też miałam tak samo, dokładnie dzień przed urodzinami Kevina, to pamiętam. Też mnie zmógł taki potworny ból, ale wtedy jednak było gorzej, bo i połapałam się nie w porę (czyli weź szoruj już płynem do naczyń i przewijaj się, o żałości, jak to niemowlę). No i dzisiaj zeżarłam zawczasu tabletkę, więc turbiny męczęństwa nie zdążyły się nawet rozkręcić, a pręt im w zębatki (czy turbiny mają w ogóle zębatki hyym?). Tak jakbym mało żarła tabletek, ale w sumie nie żałuję nawet, bo oszczędziłam sobie chociaż tego łażenia po ścianach, co przed rokiem. Uuu. Brrr.
Aaa poza tym, oczywiście, brawo i gratulacje bo zdałam opisową!! Yiiiis! Wprawdzie następny tydzień mam powtórkę z roz(g)rywki, a nawet stosunkowo więcej sprawdzianiszczy i wszystkiego, no ale że dopiero co tak się musiałam sprężyć i uczyć na chybcika, a jednak wyszło ładnie, czemu się dziwię no ale ok super! No i zgubiłam się-- aha, to - po skończonych zajęciach dzisiaj walnęłam się już zacieszona na wyrko i przez bite cztery godziny, no słowo, ze względnie nawet niekąsającym sumieniem pozamulałam sobie na lapku. A jako że rozgrzał się biedactwo, tak w tej pościeli, to i mi się zaraz zrobiło przeciepławo, więc i dałam mu odpocząć i zabrałam się za Niedole cnoty. No niby miałam to sobie dawkować na podróżowanie pociągiem, ale taka ta książka wciągająca. Choć zdaję sobie sprawę, że raczej fatalnie to o mnie świadczy, zważywszy że sama też momentami czuję się zatrważająco obrzydzona przez horror tej całej fabuły. No coś okropnego! Ale od czytania się trudno oderwać.
A jak już się oderwałam, to skoczyłam po ciemnicy jeszcze po wodę, bo mi się skończyła, a przecież ostatnio z premedytacją tyle się nawadniam, że oho. Dzięki temu chociaż wydobrzałam w końcu po tych dwu dniach, po tym co wyprawiałam na osiemnastce Dudusia (nie wiem, czemu wciąż wszystkie prawie imiona tu podmieniam, to w sumie durnowate, ale co z tego). Tak. Ahh, no i herbata z szałwii też mmm, mniam, a jeszcze jak wydusiłam trochę podeschłej cytryny, co ją pani Ala była przekroiła, to już w ogóle mmm-mm. I od takiej herbaty chociaż nie styję, cnie?
A pani Halinka opowiadała, że jakiejś jej sąsiadce maszyna taka holenderska, do krojenia czy czegoś, to zmasakrowała palec, tak że juchy się ponoć polało na całą podłogę, na wszystko, że tarantino normalnie. A mąż jej ponoć jeszcze powiedział, że dobrze tak babie, skoro głupia!
Ja nie wiem, czy wzburzać się, jak można mieć takiego męża, czy przyznać mu trochę rację, w czym przemawiałaby przeze mnie jednak niewybaczalna gruboskórność (nomen omen, bueee). No, aż tak to się poczciwym de Sadem nie zainspirowałam, przebóg. Co więcej, Mój Mąż, przecież, to się nie będzie cieszył, jak mnie maszyna ugryzie w palec! Zresztą, ja się z ustrojstwami lubię, to mnie nie gryzą.
Aaa poza tym, oczywiście, brawo i gratulacje bo zdałam opisową!! Yiiiis! Wprawdzie następny tydzień mam powtórkę z roz(g)rywki, a nawet stosunkowo więcej sprawdzianiszczy i wszystkiego, no ale że dopiero co tak się musiałam sprężyć i uczyć na chybcika, a jednak wyszło ładnie, czemu się dziwię no ale ok super! No i zgubiłam się-- aha, to - po skończonych zajęciach dzisiaj walnęłam się już zacieszona na wyrko i przez bite cztery godziny, no słowo, ze względnie nawet niekąsającym sumieniem pozamulałam sobie na lapku. A jako że rozgrzał się biedactwo, tak w tej pościeli, to i mi się zaraz zrobiło przeciepławo, więc i dałam mu odpocząć i zabrałam się za Niedole cnoty. No niby miałam to sobie dawkować na podróżowanie pociągiem, ale taka ta książka wciągająca. Choć zdaję sobie sprawę, że raczej fatalnie to o mnie świadczy, zważywszy że sama też momentami czuję się zatrważająco obrzydzona przez horror tej całej fabuły. No coś okropnego! Ale od czytania się trudno oderwać.
A jak już się oderwałam, to skoczyłam po ciemnicy jeszcze po wodę, bo mi się skończyła, a przecież ostatnio z premedytacją tyle się nawadniam, że oho. Dzięki temu chociaż wydobrzałam w końcu po tych dwu dniach, po tym co wyprawiałam na osiemnastce Dudusia (nie wiem, czemu wciąż wszystkie prawie imiona tu podmieniam, to w sumie durnowate, ale co z tego). Tak. Ahh, no i herbata z szałwii też mmm, mniam, a jeszcze jak wydusiłam trochę podeschłej cytryny, co ją pani Ala była przekroiła, to już w ogóle mmm-mm. I od takiej herbaty chociaż nie styję, cnie?
A pani Halinka opowiadała, że jakiejś jej sąsiadce maszyna taka holenderska, do krojenia czy czegoś, to zmasakrowała palec, tak że juchy się ponoć polało na całą podłogę, na wszystko, że tarantino normalnie. A mąż jej ponoć jeszcze powiedział, że dobrze tak babie, skoro głupia!
Ja nie wiem, czy wzburzać się, jak można mieć takiego męża, czy przyznać mu trochę rację, w czym przemawiałaby przeze mnie jednak niewybaczalna gruboskórność (nomen omen, bueee). No, aż tak to się poczciwym de Sadem nie zainspirowałam, przebóg. Co więcej, Mój Mąż, przecież, to się nie będzie cieszył, jak mnie maszyna ugryzie w palec! Zresztą, ja się z ustrojstwami lubię, to mnie nie gryzą.
piątek, 13 stycznia 2017
poniedziałek, 9 stycznia 2017
Ambientowo o
Ać tchnie lakonicznością. Może i dobrze? Ajuści!
Lecz, ad rem. Słoneczniej już. Mimo mrozu. Bo i nie o mróz się rozchodzi. Ja nie znoszę zimna. Ból tolerować, to jeszcze, ale zimno nie. Jak wspaniale tedy, że takam gorącokrwista, hihih. Oho. Uhhum. Hyhh!!!*
Lecz, ad rem. Słoneczniej już. Mimo mrozu. Bo i nie o mróz się rozchodzi. Ja nie znoszę zimna. Ból tolerować, to jeszcze, ale zimno nie. Jak wspaniale tedy, że takam gorącokrwista, hihih. Oho. Uhhum. Hyhh!!!*
piątek, 6 stycznia 2017
niedziela, 1 stycznia 2017
Guten Morgen
Dzisiaj rano, chyba po raz pierwszy, i dalej teraz w ogóle, postrzegłam się jako naprawdę ładną. Albo to polubiłam swoją brzydotę, jeśli jestem jednak brzydka. Jakie to miłe uczucie zgadzać się tak w każdym razie ze swoim gustem, jakby to noworoczne przebudzenie natchnęło mnie dokrwistą umiejętnością szczerej akceptacji. Bardzo miłe. I ileż ulgi! Nie muszę się przejmować nigdy więcej żadną autonienawiścią, pod nijakim względem, bo ona już nie istnieje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)