No i co. Nie jest nawet tak źle, nie jest w ogóle źle. Jest super.
Z tym, że wykład właśnie chyba zawaliłam, ale to nic pewnego, po prostu co drugie pytanie strzelałam, a pozostałe zakreślałam z wielkim wahaniem i delikatnym poczuciem bycia skończoną idiotką. To tylko tak. Nawet, jeśli nie zakoszę tych 14 punktów za pierwszym razem, to we wtorek będzie poprawa. Wtedy to będę musiała spocząć na dupie i cierpliwie przeczytać te milion stron o historii angielskiej literatury, facetach, którzy to wszystko pisali, zapamiętać milion tytułów i charakterystyk i w ogóle chyba skonać z nudów. No nie wiem, jak to przebrnąć.
Nawet ta amerykańska, ani brytyjska, o opisowej już nie mówiąc, wcale nie były takie złe. A ten wykład chorerrny teraz, no jaiks...
Aż mnie tak natchnęło, niedorzeczny pomysł więc TYM BARDZIEJ, na taki makaronik:
"- Aha, więc powiesz mi, jak to było od początku?
- A od kiedy się liczy? Czy jeśli nic nie dojrzało do tej pory, ani nigdy wcześniej - to liczy się w ogóle cokolwiek?
- Nie, więc możesz przytoczyć absolutnie wszystko to nieistotne, co pamiętasz, od kiedykolwiek.
- No... dobra. Więc, mając z pięć lat, jeszcze przed szkołą znaczy, to miałam takiego kolegę. Sąsiada. Rok był tylko starszy, i chodził do tej samej podstawówki, ale w szkole już się potem w ogóle nie kumplowaliśmy.
- I co było z tym kolegą?
- Jak się bawiliśmy w piaskownicy, to ponoć siedzieliśmy tak z wyciągniętymi nóżkami naprzeciwko siebie, stykając się butami. Ja tego nie pamiętam, ale mama mi to powtarzała, że taki widok zapamiętała przez okno. A raz koło jego domu, w krzakach z takimi białymi kulkami, którymi się rzucało o asfalt, to schowaliśmy się, żeby, uwaga, dać sobie wielce buzi. Nie pamiętam nawet, czy do tego doszło. Tylko, że pochylałam się do przodu, bo stanęłam za daleko od niego, no, bo nie chciałam stanąć bliżej.
- Jak on miał na imię?
- Patryk. I co z tego?
- Podoba ci się to imię?
- Nie. Nie podobało mi się żadne, szczerze mówiąc, z tych, które nosili potem różni z nich.
- Kto, to znaczy się, ci losowi chłopcy, o których właśnie opowiadasz?
- No, a kto. Nie o tym właśnie miałam opowiadać?
- Tak, dobra więc. Później był Szymon, prawda?
- Tutaj Demenis, ale tak, o niego to chodziło. Jak we wczesnej podbazie zaczęłam już łazić do niego, to jeszcze z inną koleżanką, też tu wspominałam już ją i jej siostry. Ale oni się nie znosili za bardzo, z tamtym zresztą też. Dużo się opierało wtedy, jak tak wspomnę, że ktoś kogoś nie lubił. W ogóle ja byłam takim wstrętnym dzieckiem. Nie fizycznie, bo zbrzydnąć, to dopiero zbrzydłam jako nastolatka, i to fest.
- Ty tak twierdzisz.
- Ale to jest fakt, według mnie. Jako dziewczynka to wiem, że nawet się jemu podobałam, co z kolei mi nie pasowało. Napawało mnie wręcz podobnym uczuciem, jak w tamtych krzakach, że mnie odpycha bliskość kogoś, kogo ja nie uważam za dość bliskiego. Trochę jak te minusy i plusy przeciwstawne. Chociaż ja go lubiłam, ale nic więcej. I byłam w sumie kompletnie nieemaptyczna wobec niego, jak później doszłam do wniosku. Ja na jego miejscu w ogóle bym się nie zadawała z taką siksą, jaką byłam za gówniary. To się skończyło z resztą, jak byłam jakoś w piątej klasie, a on kończył podstawówkę. Napracował mi się na walentynkę, i to jeszcze z kwiatkiem, a mi się to strasznie wtedy nie spodobało. Miałam się wtedy spotkać z nim "za strugą", wtajemniczone miejsce. Mogłam sobie wyobrazić, co on mógł mi chcieć powiedzieć. A że mi było głupio w takiej sytuacji, to wzięłam ze sobą ową koleżankę. Czym oczywiście zepsułam wszystko, on tylko został tam z tą świeczką, którą zapalił, my się rozeszłyśmy do domów, a ona się jeszcze śmiała, co to za akcja. Pamiętam, że było wtedy spagetti na obiad. W te walentynki 9 lat temu. No, i nic. On poszedł do gimnazjum i nie kumplowaliśmy się potem już wcale. Tam po iluś latach już się wszystko zatarło, parę razy jak podwoziliśmy go do szkoły czy coś, to nawet się wymieniło parę zdań, jakby nigdy nic. Jak się minęło w drodze do kościoła, to też "cześć, cześć". Więc tak tylko napomknęłam te króciutkie, zeszłe czasy.
- No, a ty w gimnazjum?
- Ja nie wiem, w sumie do był najgorszy etap pod wieloma względami. Jakby mi się miał trafić wtedy jakiś chłopak, to musiałby być jakiś z kosmosu lepszy i ciekawszy, niż wszyscy, którzy tam chodzili. Nie było mowy, żeby jakikolwiek taki się trafił. Rok starszy był taki Artur, napominam go też tak bez sensu trochę. Bo o kilku innych też przez rozciągłość tych trzech lat myślałam, po prostu myślałam, ale nie afektowało mnie to dalej w żaden sposób ani, tym bardziej, nie afektowalo rzeczywistości. Po prostu jak inni się darli na przerwie, to on siedział cicho i patrzyłam, jak się uczy fizyki. Bo wiedziałam, że tam startuje ze ścisłych czy z czegoś w tych całych olimpiadach. I tyle. Ja potem kończyłam trzecią klasę, to przyjechali z jego liceum się u nas reklamować, i on mi podszedł wręczyć ulotkę czy tam jakieś podanie z tej jego szkoły.
- Jakie on miał oczy?
- Takie ciemnozielone. Chyba. A poprzedni mieli niebieskie. No, teraz to w ogóle dla mnie priorytet, ten błękit w oku.
- Bo ojciec twój ma brązowe, a ty chcesz zgoła przeciwnego? Unlike większość dziewczyn, które ponoć podświadomie szukają podobieństw u mężczyzny do swojego ojca?
- I Eddie ma niebieskie oczy. To w sumie przyćmiewa inne argumenty.
- Bono czy Plant też niebieskoocy, pamiętasz?
- No tak, stare ci czasy. Całe gimnazjum w sumie fangirlowałam Beatlesów jak opętana, choć w absolutnej tajemnicy, mając wówczas za sprawę życia a śmierci, żeby nikt się nie dowiedział. No i nikt nie wiedział, i nikogo to by i tak nie obchodziło. Niemniej, ja wszystko prawie usilnie wtłaczałam w swój najintymniejszy skarbiec sekretów. I wychodziło mi to nawet.
- Ale nie zakochałaś się jeszcze w żadnym z nich, w nikim, prawda?
- Długo nie kochałam tak nikogo, w ogóle. A już na pewno nie wtedy. Złapałam i fazę na Morrisona, później na Bono, to już dopiero w liceum. Zdawało mi się nawet, że już Roberta darzę miłością nieskończoną. Ale to nie było więcej, niż ślepe zauroczenie.
- Brzmi, jakby to było dużo.
- Bo było. Ale, jakby to była miłość, to nie mówiłabym: "było". Bo musiałoby trwać dalej. Trwałoby niezmiennie teraz. Zmiennie może tak, że bardziej, i mocniej, o, to tylko tak.
- Tak, jak teraz kochasz Eddiego?
- To chociaż mogę przyznać z absolutną pewnością. Bez żadnych, najmniejszych, bez żadnych w ogóle wątpliwości... Tak to bym chciała kochać jakiegoś rzeczywistego, kogoś, kogo poznałałabym, raczej, zamiast, no wiesz, tak jak to. Żeby to było tylko bogatsze o odwzajemnienie, jedyne, czego brakuje w mojej miłości do Eddiego. Poza tym tylko, według mnie jest to miłość już najpełniejsza z możliwych, jakiej lepszej bym sobie już nie wyobraziła.
- Liceum też miałaś dość płytkie pod tym względem, prawda? W drugiej klasie urzekł cię Aleksander. Rok młodszy.
- No, bez takich. Po prostu miał te długie, blond włosy. Jaśniutkie oczy. I brwi jak jaskółki. I że tak ponoć słuchał metalu, te jego koszulki przecież. Ale włosy i ściął, i w ogóle taki piczokles się zrobił z niego. Wtopił się w towarzystwo tej swojej klasy. No i nic.
- A później Dawid, syn twojej ulubionej pani od niemieckiego. Pamiętasz, jak ślicznie wyglądał w tej kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami, wtedy, na koniec roku?
- Oj, tak. Ale co, on też miał tę swoją charakterną dziewczynę. I w ogóle, z osobowości, to ja nie wiem. Znowu próbowałam sobie zapełnić wyobraźnią braki w kimś, do kogo wmawiałam sobie jakieś uczucia, bo co? Bo tak bardzo chciałam, i chcę dalej, cholera, no.
- No już, uspokój się. Ale sama twierdzisz, że ponoć jesteś dumna z siebie, że mimo wszystko nie dałaś się desperacji i godnie tak zachowujesz swoją cnotę?
- Och, ale pewnie. Gdyby nie to, żałowałabym na pewno juz wiele razy, za każdym razem, wszystkich głupich decyzji bym żałowała, i słabości właśnie. A tak, to nie żałuję przynajmniej niczego. Jedynie, że nie było nigdy żadnej lepszej okazji, ale i nie ma co żałować, jeśli coś było niezależne ode mnie. Ja chociaż nie uległam nigdy, żeby w zachłanności zadowolić się byle czym, o nie.
- Trochę wybredność przez ciebie przemawia.
- Być może. Ale wiesz co? Przynajmniej mam wciąż... czyste konto. Że tak to nazwę. Nie wiem, czy to jest najlepsza filozofia, że jeśli już mieć kogoś, to raz i na zawsze, a nie napoczynać się losowo i powielać tak, po wielokroć. I że dlatego odpada dla mnie od razu chłopak, który już ma sobie dziewczynę jakąś tam. A jak już w ogóle, jak dalej to idzie, im dalej wypróbowali już siebie nawzajem, że tak to nazwę...
- No, nazywać tu sobie możesz, jak chcesz.
- Chociaż wiem przecież, ile zależy też od indywidualnej sytuacji, każdej z osobna. A nie, tak mierzyć wszystkich jedną miarką. Przecież nie jestem zaborcza albo niereformowalna, co gorsza. Po prostu tak mnie to odstręcza. Zniechęcam się od razu i daruję precz, że to na pewno nie to. No, pewności, znaczy, nigdy nie mam. Od razu to jest mi przykro i piecze, ale tak bardzo wewnętrznie, destruktywna zazdrość mnie spopiela wręcz od środka, i gorycz straszliwa się miesza z eksplodującą mieszanką gniewu i rozpaczy, następnie studzona obfitą ulewą smutku i apatycznego pogodzenia się z losem. Po czym tak, dość szybko nawet, dochodzę do siebie. Bo przecież mam swojego Eddiego."
Pomaturalne już nawet pominęłam. Policealne może, powiennam rzec, skąd niby że ja taka 'mature' zaraz jestem. Michał, Norbert, Daniel. Nic mi to nie mówi. No, może Daniel to piękne imię, o Dan Reynolds choćby z moich kochanych Imagine Dragons, nom. Nom, nom.