Teraz, na przykład, poczuwam się niejako ciężej po żarciu czekolady już czwarty chyba dzień z rzędu. Nie tylko, na szczęście, jak to było jeszcze chociażby w pauzie noworocznej. Lecz pożałowaniam już godna, i zdaję sobie z tego sprawę. Może nie jest tak tragicznie. Ale w garść się bez mała powinnam.
Wczoraj byliśmy w fokusie, tojotką ojca to i fajnie się było przekimać. Z jowialnym panem wujkiem sąsiadem, który swoim zwyczajem naniósł do auta poczciwej woni przetęchłych papierosisk. Siostra też nie zawiodła w kwestii swoich przykrych złośliwości, ale przełykałam je mimo i nie były w sumie jakieś najwredn--
O PROSHHH no i teraz nawet cholera mi otwarła drzwi i zaszczekała jak zwierzę. Ledwo drgnęłam, na szczęście, ale niech ją licho. Jeszcze się śmieje, małpa. A bym ja ją zaczepiła, to już lepa i hurr. Mpff.
Z tego czekołactwa zaś przepłaciłam byłam diabelnie za cztery małe, ale że za to oryginalne belgijskie czekoladki, wczoraj w jakimś mą bleą, nie ogarnąwszy za bardzo ich ceny wagowej. Pies mordę lizał temu fokusowi. Czekoladunie takie owszem, ale pierona, drugi raz bym za nie tej grubo ponad dychy nie dała. O nieba! Mam za swoje. Szkoda mi we Wrocławiu marnego 1,50 zł na tramwaj, że na dworzec lezę z buta (pryncypialnie niby, żeby i ruszyć trochę chutnie tyjące dupsko), na strawie niby też oszczędzam jak tylko wydolę, a potem się hamulce w pęda rozkręcają, a hajdu. Nosz siarczystego mi porządnie po tej rzyci zepsutej. Rozpustniczo.
W chałupie jestem od czwartku. W szynobusie rano skończyłam Sada. A teraz się wzięłam w końcu za Panią Jeziora, ehh. Żal ściska. I bardziej co innego też. Tak mierżąca aż zadraska, jakoby obca rzęsa wbrew własnemu filmowi. Łzowemu, żebyśmy się dobrze zrozumieli, he hie.
W domu tu zawiaje tak depresyjnie jakoś, jak ten kurz momentami z zasiedziałej kanapy. No, ale szału nie ma. Takie tam widmo, i wytrzymać idzie.
A od Wiedźmina to bardziej serce tak pęka, choćby się chciało i całym nim pokochać bez reszty. Za daleko nie możesz, bo ten o nienaturalność aż zakrawający ból nie pozwala, a straszniejszego nadeń już nic chyba nie ma. Nad tę nienaturalność, to znaczy. Póki i cierpieć można, to w granicy rozpoznania, jeszcze. Jak już się zgubić, to mogiła, byle i nie rzec, dosłownie. Pewno i temu też tak dobrze mi się tego Sapkowskiego czyta. Rozumie. To ja mam wrażenie, oczywista. Ale to już wystarczy.
Prozaizując nieco, zaliczę widocznie cały semestr. Próżno się tyle obawiałam. Nie do zmartwienia, to dobrze, ale i tak mi się trochę nachlipało, oj a bo to nie zdam?? Cóż będzie, u nieba no? A zdam. I dobrze to, póki co. Ale i w ogóle. Pomimo nawet kilku, może, rzeczy... A no. Nawet tak bardzo szczęśliwą mi się zdarza być. Zdarza-mi-się-być. Fortuno, o! Szyk zdania? O, a co za różnica?? Nie dziwne to wcale, prawda? Nic przecie nie jest dziwne.
Niech nie myśli, że-- a w ogóle to, nie nie, jednak zacznę inaczej. Po prostu, kocham tę piosenkę. Tak. Dolores. Miłości, mnóż się! Bież do źródeł, które cię przyjmują, a wdzięcznie zwielokrotniając.
I zero melodramatyzmu. Ja jestem poważna. A piosenkę kocham do euforycznego szaleństwa.