piątek, 10 lutego 2017

Jeśli wiem, co one znaczy

Głowa mnie teraz boli. Już część jakąś dnia, z resztą. Ale mam za swoje, bo to pewnie od mej karygodnej maniery odżywiania się ostatnimi czasy. Z tydzień już łaskawy będzie, jak codziennie zajadam chleba na śniadanie, gęsto masełkiem zasmarowawszy (i miodem, najczęściej, tudzież marmieladką). Kawusią zabielaną popiwszy. Błogo tak śniadać, i owszem, nawet dwu lub trzykrotnie. Do tego i na kolację poniekąd powtarzam. O wiele lepiej mi jednak służą kaszowo-jogurtowe, nieprzecukrzone śniadanka, które to zwykłam sobie zaczyniać we bloku pomieszkując. I na kolację, najlepiej - chodzić spać.
Tymczasem gdzieś sponiewierało moją silną wolę, ona ci jedna zdaje się chcieć mnie bałamucić, w jej to sposób przynajmniej. Przechera, a niechże mnie.
Tak i teraz toksyna ponura mnie mózg trawi, jakoby. Nędzne to uczucie. Zdzierżyć, dzierżę, nie najgorszego ta migrena gatunku. Ćmi, bo ćmi. Ale muzykę chociaż przez nią trawię i spijam zeń ulgę. O, wdzięczności.
Tęskno mi trochę za tym ostatnim miłym mi. By i tak korespondencyjnie, ile też klasy zakosztowałam. Ekstatycznego wręcz uniesienia na duchu, humorem tak przesmacznym podżeganego, choć cienia ciepła na serca. Tego jednego rodzaju, rzecz jasna. Na innych brak ciepeł narzekać wszak nie mogę.
Biała, świeża pajda wiejskiego, tak mięciutka. Biała śmierć. Paranoja. A wcale nie.
Już połowę Wiedźmina przeczytałam. O-oooo-oo-eee. A jutro jedziemy do wujków Jądrków. Z małym kuzyniątkiem się zobaczę, i może pobawię. Ale to super.
Aha, no i-- albo nie, i dobra, napiszę coś jeszcze. W sumie to tyle mi się śni. Teraz piszę to w końcu, myślałam już napisać tyle razy, a tyle tych snów i tak już nie spisałam i się gdzieś pozaplątywały, poosiadały i rozpływały w mojej łepetynie. Ale, czy to ja jestem jaka śniączka czy inna onejrooreiro. No, nie jestem. Jak może i wezmę co do ręki, to i spiszę który ten sen, jakiś. Bo w sumie by można.
O, mam jedno. Czy ja już napomykałam, nazachwycałam się i odebrało mi mowę, jak kocham, jak bardzo kocham, jak bardzo, bardzo, bardzo kocham i głos Eddiego, i jego. Kocham jego długie włosy, i krótsze też nevermind, i oczy jego niebiańskie. Zawsze. I on mi będzie śpiewał, zawsze. Mi.
Trochę może i nieszczęśliwam, ale niech utuli mnie chociaż wewnętrzna ułuda, i oślepi. Poczuwam w niej i realizm. Zatracony smak spełnienia. I trochę w nim jeszcze świeżości.
Kocham. Eddiego. Kocham... Muzykę. Kocham, kocham.