I jak mi te milusie Walentynki minęły? Ano, wpierw na śniadanie zrobiłam sobie pyszną inkę ze śmietanką, i mlekiem, a co mi szkoda. Ściachałam też jakąś ostatnią bułkę w pół, ustroiłam skostniałym nieco masełkiem, białym twarożkiem i krążkami wędzonego żółtego. Wybrałam się nawet po miód do bijącej dostojnym chłodem, dziadowsko zapajęczonej piwnicy, by dobyć z dolnej szafki drogocenny słoik skrystalizowanego miodu. I tak go sobie skubałam, uporawszy się wprzódy z nakrętką. Popijając zabielaną kawusię, przegryzając sobie pszenną zapchajzadką. Oglądając sobie do śniadania Kubusia Puchatka, frapujący akurat odcinek o jakimś straszysławie czy innym strachodzieju. Co ten Krzyś, biedne dziecko, miało w głowie? Ale bajcia przednia. Ach, jakże błogo.
Potem wróciłam do pokoju, a świetliście weń co nie miara. Bo proszę sobie wyobrazić, mimo mrozu słońce produkowało się nader entuzjastycznie, w przeciwieństwie do chmur. Co, złączywszy z odpołudniowym prospektem moich okien, dało efekt iście cieplarniany, ha ha, w całym pokoiku. Posiedziałam sobie na wersalce, grzejąc się dodatkowo pod laptopem, głównie na smoczym miasteczku, i od początku słuchając sobie tylko najukochańszego swojego zespołu. A jakże, co. Jak Walentynki, to walentynki. Nawet nie wiem, czy z wielkiej litery się to pisze, czy zajedno. A mi zajedno.
A jak słoneczko jęło mi już zaglądać przez szybę prosto w gębę, to chcąc nie chcąc przerwałam w połowie Vs. i poszłam sobie na dół czytać wiedźmina. A że ojciec wrócił z miasta z croissantami, bagietką i dżemorem z rokitnika, to poczęstowałam się łakomo w takiej kolejności. O łakomstwo też poszło, jak później mama z siostrą darły na mnie, pierwsza że aa zżarłam za dużo ryby na obiad, druga że zżarłam całe rafaello w jeden dzień, podczas gdy ona uszczknęła dopiero dwie sztuki ze swego. I w ogóle matka robiła zamieszanie, bo przecież szkoła już po feriach, łojeja lekcji wiele, praca tak długo, robota tak bardzo. Jej żywioł, wypisz wymaluj. Ale nie chcę być złośliwa.
Z tatą wcześniej wemknęła się Pysia, to ją trochę wygłaskałam i nawet poczęstowałam kęsem rogalika. Później był też Lolek, ale zaczął kaszleć, to go grzecznie wyprosiłam na zewnątrz.
I umyłam sobie głowę. Ponakładałam jakieś odżywki i nawet olejki czy inne jedwabie w płynie, i natarłam się po pysku kremem, na dokładkę. I wtarłam sobie jeszcze kremidło w łapska, zanim się zasiadłam znowu przed ekran, ze słuchawkami moimi różóśnymi na wilgotnych jeszcze włosach. I paznokcie też wcześniej zmyłam. I to po części olejkiem cynamonowym, bo zmywacz się raczył skończyć. Hehe! A, o, no i jest ten plan na nowy semestr, pojawił się wczoraj znaczy, a ja już sobie rozrysowałam całą strategię, skrupulatnie przekminiłam i tylko czekać na tę rejestrację jutro.
To może jakiś film sobie jeszcze obejrzę, wynajdę, jakieś romansidło czy inne gówno dla gimbusiar, albo i wyciskacz łez jaki, dla odmiany. I zrobię sobie jeszcze coś na kolację. Słodkiego. I pierdolę.
I tak już przytyłam, co niewzruszenie zauważyłam, albowiem na co mi karkołomne starania nad apetyczną sylwetką, skoro mi ona wymarzonego ukochanego i tak nagle nie przyciągnie, nie wyczaruje, nie wydobędzie spod ziemi czy i z nieba nie strąci. Wręcz, jak się roztyję, znowu, to, no. Znaczy się, przecież mieszkając sama u babci i tak jem co kot napłakał. Więc może nie będzie tak żałośnie. Nie będzie ponuro w ogóle, a będzie wspaniale, cudownie, bo oto już nowy semestr za niedługo. I następne walentynki (albo i któreś, no w końcu) w końcu będę miała romantyczne, aż do porzygu. Tęczowymi motylkami. Brokatem złocistem.