wtorek, 28 lutego 2017

Lutego zenit namiętny

Ciepło - to było tylko wczoraj. Pod względem pogody; słońce wszechrozjaśniło się wyjątkowo. Aż okna poroztwierałam, zdmuchnęłam parapety, wyczyściłam z każdej strony.
Piękne przedwiośnie.
Choć, pierwszy podmuch wiosny budzi lęk... Poczułam go też trochę wczoraj. Mimochodem. Lecz piękno przeważyło w moich odczuciach.
Dziś, choć już nie tak wiosennie i beztrosko (bo i zajęć wczoraj nie miałam, jeno się kopsnęłam do biblioteki i na ksero), gorąco, bym rzekła - cholernie jeszcze bardziej. Stąd ta namiętność.
W ogóle zakochałam się w tej piosence. Dotyka we mnie głęboko takich rejestrów, które, mam wrażenie, już dawno nie były poruszane. Chyba, jak gówniarą będąc jeszcze, wymyślałam sobie wielkie miłości do ideałów wyimaginowanych, uosobić ich w nikim natenczas nie mogąc.
Stąd i też, być może, ta upojność na duchu, która mnie ogarnęła wręcz nieprzytomnie. Obawiam się, że pogorszył się stan mój już od ostatniego wpisu, jeszcze w miarę przy zdrowych zmysłach poczynionego. No, tak bym orzekła, gdyby to była choroba, a na to czuję się po prostu za wspaniale.
Stare odmęty starymi odmętami, ale ta miłość jest zupełnie nowa. Tak, nie boję się jej nawet tak nazwać. Idąc ostatnio dość prędko, gdy zakręciło mi się w głowie, i w międzyczasie, powątpiewałam jednak - czy mi się tylko nie wydaje. Czy nie dać se siana i chlasnąć sama przez się w policzek, i zbesztać za nędzną tę naiwność, co serce me trawi. 
I co stwierdziłam? Nie. BOŻE, JA CHCĘ KOCHAĆ TAK BARDZO. I może to i chore, albo przesadne i ja sama nakręcam się, ale rozpiera mnie to już od wewnątrz, opętać chce mnie już w każden sposób, jak dalej się będę stłamszać - wybuchnę w końcu niby ta próżnia pod ciśnieniem.
Ja nie żartuję.
Co z tego, może i on mnie nie kocha. Znaczy, co ja gadam - nie ma co wyobrażać sobie cudów, wianków na kiju od samego początku. Taka prawdziwa l'amour nie istnieje przecież bez wzajemnego rozwinięcia, jak pleciony warkocz. Rozpuszczone włosy to co innego.
W każdym razie, złowiłam dziś jego spojrzenie. I to nie jedno. Literaturę z Bonnie Tyler mieliśmy osobno, ale konwersacje już razem. W jednej grupie, znaczy, bo siedziałam w podkowie po przeciwnej stronie. Ale, jakże przeszczęśliwa wewnątrz - naprzeciw niego. Nie jestem tak biegła z psychologii jednak, jak bym chciała. Nie potrafię go rozszyfrować tak, jak bym chciała. Znaczy, staram się jak najwięcej wyczytać z ludzi i dotknąć, wyssać wręcz z ich aury. Nawet, jak udaje mi się ją poczuć, tę aurę... To czytać potem z kogoś może być niesporo.
Na przykład, jeśli patrzał na mnie, to tylko błyskiem flesza jakoby. Nie dłużej, tak ledwie mimo. Odniosłam wszelako wrażenie, że zauważył, może, moje (nienachalne, mam nadzieję) spojrzenia. Adresowane z uczuciem do niego wyłącznie. Jak emisja mojego sygnału została weń odebrana, już pewna nie jestem. Przypuszczam, że nie potraktował ich był poważnie, nie znać było po nim. Dalej uśmiechał się, pięknym swym uśmiechem, i mówił, pięknym swym głosem i manierą.
Ja jestem opętana już. Przepraszam.
A mamy jeszcze zajęcia wspólne, później. Późnym popołudniem. Gdy cienie będą dłuższe i smutniejsze, niż są... (Nigdy za dużo Comy; fangirluję maximo)
I może... uda mi się usiąść jakoś koło niego. W miarę blisko. Bez żadnych podejrzeń, ale dyskretnie jak najbliżej. A jeśli nie, to chociaż znów na przeciwko lub gdzieś z boku. Żeby karmić duszę swoją poprzez oczy. Oddechy przenajświętsze karmią serce przez nos.
Spojrzenia przenajświętsze karmią serce przez wzrok...