czwartek, 19 stycznia 2017

Choo choo madafaka, chooo-

No coś takiego, dokładnie rok temu w ten sam dzień też miałam tak samo, dokładnie dzień przed urodzinami Kevina, to pamiętam. Też mnie zmógł taki potworny ból, ale wtedy jednak było gorzej, bo i połapałam się nie w porę (czyli weź szoruj już płynem do naczyń i przewijaj się, o żałości, jak to niemowlę). No i dzisiaj zeżarłam zawczasu tabletkę, więc turbiny męczęństwa nie zdążyły się nawet rozkręcić, a pręt im w zębatki (czy turbiny mają w ogóle zębatki hyym?). Tak jakbym mało żarła tabletek, ale w sumie nie żałuję nawet, bo oszczędziłam sobie chociaż tego łażenia po ścianach, co przed rokiem. Uuu. Brrr.
Aaa poza tym, oczywiście, brawo i gratulacje bo zdałam opisową!! Yiiiis! Wprawdzie następny tydzień mam powtórkę z roz(g)rywki, a nawet stosunkowo więcej sprawdzianiszczy i wszystkiego, no ale że dopiero co tak się musiałam sprężyć i uczyć na chybcika, a jednak wyszło ładnie, czemu się dziwię no ale ok super! No i zgubiłam się-- aha, to - po skończonych zajęciach dzisiaj walnęłam się już zacieszona na wyrko i przez bite cztery godziny, no słowo, ze względnie nawet niekąsającym sumieniem pozamulałam sobie na lapku. A jako że rozgrzał się biedactwo, tak w tej pościeli, to i mi się zaraz zrobiło przeciepławo, więc i dałam mu odpocząć i zabrałam się za Niedole cnoty. No niby miałam to sobie dawkować na podróżowanie pociągiem, ale taka ta książka wciągająca. Choć zdaję sobie sprawę, że raczej fatalnie to o mnie świadczy, zważywszy że sama też momentami czuję się zatrważająco obrzydzona przez horror tej całej fabuły. No coś okropnego! Ale od czytania się trudno oderwać.
A jak już się oderwałam, to skoczyłam po ciemnicy jeszcze po wodę, bo mi się skończyła, a przecież ostatnio z premedytacją tyle się nawadniam, że oho. Dzięki temu chociaż wydobrzałam w końcu po tych dwu dniach, po tym co wyprawiałam na osiemnastce Dudusia (nie wiem, czemu wciąż wszystkie prawie imiona tu podmieniam, to w sumie durnowate, ale co z tego). Tak. Ahh, no i herbata z szałwii też mmm, mniam, a jeszcze jak wydusiłam trochę podeschłej cytryny, co ją pani Ala była przekroiła, to już w ogóle mmm-mm. I od takiej herbaty chociaż nie styję, cnie?
A pani Halinka opowiadała, że jakiejś jej sąsiadce maszyna taka holenderska, do krojenia czy czegoś, to zmasakrowała palec, tak że juchy się ponoć polało na całą podłogę, na wszystko, że tarantino normalnie. A mąż jej ponoć jeszcze powiedział, że dobrze tak babie, skoro głupia!
Ja nie wiem, czy wzburzać się, jak można mieć takiego męża, czy przyznać mu trochę rację, w czym przemawiałaby przeze mnie jednak niewybaczalna gruboskórność (nomen omen, bueee). No, aż tak to się poczciwym de Sadem nie zainspirowałam, przebóg. Co więcej, Mój Mąż, przecież, to się nie będzie cieszył, jak mnie maszyna ugryzie w palec! Zresztą, ja się z ustrojstwami lubię, to mnie nie gryzą.