Jedne - tak przenośnie, mentalnie, rzekłabym. Choć może nie do końca, nie wiem. Drugie dosłownie.
Jak mnie wczoraj nie skuło, o losie. Jak to się często dzieje, mózg mi stępiał i zwolnił obroty, upodobniając się już niemal do tego mojego zgrzybiałego laptopa. Otóż, nie pomyślałam i łyknęłam rano leki na pusty żołądek, tak, o. A zamiast śniadania, którego nie chciało mi się robić, choć oczywiście powinnam była, napoczęłam paczkę słonecznika. I tak skubałam, skubałam, skubałam, może nawet nie grzyząc tego dokładnie. W ogóle wstałam późno, bo miałam laga po pierwszym dniu po feriach, do tego środzie - a środa w tym semestrze najcięziejsza. Ale też i bardzo fajna, ale o tym zaraz. No i już w trakcie tego skubania zaczęło mnie wiercić coraz to srożej, pod mostkiem tuż. Pestki złośliwe, psia ich melodia. No, dobre to było, ale definitywnie dostałam za swoje: bo oto, odstawiwszy je, wpadłam na przegenialny pomysł, a, zjem sobie jabłko. Nawet dwa. Przecież jabłka takie są dobre na wszystko, na brzuch zwłaszcza. A tu figę! Drugiego nawet nie dojadłam, w ogóle już było jakieś umierające od wewnątrz; na ganku leżeli wszak.
Tak już się tylko ległam na wyrze, z laptopem jeszcze na podołku, coś usiłowałam oglądać (
Wikingów napoczęłam była), lecz że skuwało mnie coraz to potężniej, wzięłam w końcu w cholerę komp zamknęłam i zwinęłam się w kłębek. Nijak bym się nie położyła, i tak mnie jednak poniewierało coraz bardziej, a tym gorzej, że nie działo się nic: nie rzygałam. Nie było mi nawet niedobrze. Nic się jakoby mi wewnątrz nie działo, na stronę mnie nawet nie pędziło, choć pewno i bym tak wolała, byle mieć już z głowy tę potworność. A ja po prostu leżałam jak na torturach, ani to się wyprostować, ani iść, no myślę już sobie:
rak, umieram, no nienienienie, już po mnie. Że nie miałam jaj na pogotowie dzwonić, to nie zadzwoniłam. W ogóle, ostatnie co bym chciała, to cyrk jakiś! Dość już, że i tak pani Ali nic nie mówiłam, no, tylko do mamy zadzwoniłam w końcu. Normalnie się starałam mówić i rzeczowo, że no niby tylko coś tam, ale już srałam w myślach że, panika, ostatni raz się muszę normalnie pożegnać. Dawno już aż tak mnie nie dopadło, o litości, ostatnio to - w środku czerwca wtedy, jak też nieomal już mi się film urwał. Masakryczne to było przeżycie, i jedno, i drugie. I każde podobne. Wstrętne, opętańcze, niechciane kompletnie, tylko strach, żal i przerażenie. No, tego to prawie że nienawidzę! O, żeby nie rzec!
Zeżarłam trzy węgle, termos herbaty naparzyłam, w końcu w dreszczach cała się zakopałam w pierzynie, drżąc cała że oczywiście na łoże śmierci. I czekałam.
I przeczekałam. I przeszło. Aż długo mi się jeszcze, do dzisiaj, nie chciało wierzyć. Przezornie starałam się jeść już jak najletcej, i herbatować dalej. I jak na razie, puściło mnie, znów się czuję świetnie. No, czułabym się może - gdyby nie abstrakcyjna zgryzota, jak na zamian.
Najpierw, z nudów, poznałam znowu przez neta tylko, jakiegoś kolejnego nieznaczącego typa. Z całym uszanowankiem, oczywiście. Tak tylko, względem mnie samej - nieistotnego, jak już tu parę razy określała byłam podobne przypadki kontaktów mętnych, mdłych i mylnych po prostu. Szkoda, od początku w sumie nie przeszła najdrobniejsza nawet iskra wedle nas, nie pogadało się więcej nawet ani smaczniej nic, skończyło się że mam go tylko w znajomych na fbie i ciężka cisza. I lżej mi od niej i bez niego, o przewrotny losie.
W poprzednim wpisie też coś było o tym już, chyba... Aha, ale o jednej tej nowince jeszcze nie. Mianowicie, jak to ja - całkiem świadomie obrałam sobie znów nowy obiekt. Że tak uprzedmiotowię, chociaż to niesporo tak, lecz nie w tym rzecz. Obiekt - westchnień. Muszę romantyzować (muszę oddychać).
Od początku wiem juz chociaż, że najpewniej i znów nic z tego. Że pewnie zaraz i - albo niedojrzały, albo nudziarz, albo sztywniak, albo zboczeniec, albo jakiś taki obco-niepasujący, no i - punkt naczelny -
już ma dziewczynę; primo i odstrzelato. Mniejsze lub większe kombo z tego kolejny już raz, nieugięcie, wszystko bezlitośnie mordowało. Doszłam do jednego chociaż pełnego wniosku, że przeszedłszy coś podobnego któryś tam raz, przynajmniej a) serce się robi z kamienia, b) żalu w ogóle nie czuć, 3) goryczy też wcale nie znać. No, owijając w bawełnę, po prawdzie.
Niemniej, teraz jestem chociaż świadoma, że nic się kompletnie może nie ziścić w ogóle, i niewzruszonam już na to kompletnie.
Ja jestem po prostu pusta. Bo cieszyłam się jak głupia, jak wariatka, że tyle mamy zajęć wspólnych, prawie wszystkie. W środę choćby - no wszystkie. Jak słodko. Że będę się mogła na niego jopić zachłannie (wróć, wróć:
ukradkiem). Jaki ci on prześliczny, świetlistooki, złotowłosy, jaki uśmiech ma śliczny, wszystko, i w s z y s t k o. Nie dopuszczam nawet do siebie myśli, że to może być kompletnie z mojej strony wyssane z palca i tak bardzo
nieistotne z perspektywy absolutu. A trudno.
Tyle, że on na mnie uwagi kompletnej, najmniejszej nawet nie zwraca. Tyle, co przypadkowe jakieś najzupełniej spojrzenia, gdzieś tam przelotem. Jakbym w ogóle nie istniała.
No coś w tym jest.
Tym razem nie zrażam się jednak wcale, bo i nie liczę przecież na nic. Żebym tylko mogła tak bezinteresownie, niezauważenie, mam nadzieję, pochłaniać wzrokiem ten cud. Bo mi się podoba. I nikt nie musi wiedzieć. A jakby ktoś i tak źle zrozumiał cokolwiek, zauważywszy, to z kijem niech idzie w pieprz, ot.
Uummm-hmmmmm. Mmm.
Mi śliczny... Mniam.