wtorek, 28 lutego 2017

Wierzyć mi nikt nie zabroni

Ech. No i siedziałam pomiędzy Anią Pe i Inez Rue, a on dalej z lewej, koło tamtej Ani. No, tak wyszło. Wszak nie chciałam być natrętna.
Starałam się tylko zerkać przynajmniej na niego, ile mogę. A że chatko dość było tak zwracać się w stronę przeciwną, i on patrzał też gdzie bądź - nie na mnie, to przyznam, iż chwilami już żal mnie chwytał za serce. Czy raczej, próbował, w końcu się nań uodporniłam. Ale co zagadał do niej, zalewała mnie krew czarnej goryczy. Jak on może, cholera. Znaczy się, nie mam szans, po co ja sobie zawracam głowę, wymyślam, aż wrę cała wewnątrz, no po co?? I opierając się hardo tej goryczy, postanawiam srodze nie zważać już na niego nijak ponad normę. Znaczy się, wybić sobie te głupie głupoty z głowy.
Nic z tego. Nie mogę, czy raczej, no nie chcę po prostu. Ze wszech miar nie chcę. Niech sobie już ma dziewczynę, pewnie ma. Przebóg. Niech dalej mną się nie przejmuje, najwyżej uzna za osobliwe, że lampię się tak jak ta niepoczytalna. Ale, ja tak niby się zaklinam, a wystarczy jednak byle co i już się przejmuję!! Jakie to podobne do mnie! A on gra na pianinie, bardzo lubi Mozarta, i sam się uczy, tak jak ja, z tym że ja gram nad wyraz jeszcze licho. O, a jak mi się kiedyś marzyło, że on będzie grał na pianinie i mi zagra. Wiedziałam od zawsze. Ale skąd, nie uważam tego za żaden znak. Pragmatycznie. Jakie to niepodobne do mnie!
Przemknęło mi nawet przez myśl, wziąć go zapytać od razu po zajęciach: O, to grasz na pianinie? A jak długo? Bo ja też gram! Choć jeszcze kulawo, ale uwielbiam pianino. A co z Mozarta najbardziej lubisz? I nie wiem, o co bądź, z resztą. Rzecz jasna, powściągnęłam się, o zgrozo. Jutro zaś cały, calutki dzień mamy te same zajęcia. Albo mi nie przejdzie i wciąż sobie nie daruję. Albo to właśnie zrażę się w końcu i jakże rozsądnie odpuszczę sobie wszelkie podobne nadzieje... (No jaaasne!)

Lutego zenit namiętny

Ciepło - to było tylko wczoraj. Pod względem pogody; słońce wszechrozjaśniło się wyjątkowo. Aż okna poroztwierałam, zdmuchnęłam parapety, wyczyściłam z każdej strony.
Piękne przedwiośnie.
Choć, pierwszy podmuch wiosny budzi lęk... Poczułam go też trochę wczoraj. Mimochodem. Lecz piękno przeważyło w moich odczuciach.
Dziś, choć już nie tak wiosennie i beztrosko (bo i zajęć wczoraj nie miałam, jeno się kopsnęłam do biblioteki i na ksero), gorąco, bym rzekła - cholernie jeszcze bardziej. Stąd ta namiętność.
W ogóle zakochałam się w tej piosence. Dotyka we mnie głęboko takich rejestrów, które, mam wrażenie, już dawno nie były poruszane. Chyba, jak gówniarą będąc jeszcze, wymyślałam sobie wielkie miłości do ideałów wyimaginowanych, uosobić ich w nikim natenczas nie mogąc.
Stąd i też, być może, ta upojność na duchu, która mnie ogarnęła wręcz nieprzytomnie. Obawiam się, że pogorszył się stan mój już od ostatniego wpisu, jeszcze w miarę przy zdrowych zmysłach poczynionego. No, tak bym orzekła, gdyby to była choroba, a na to czuję się po prostu za wspaniale.
Stare odmęty starymi odmętami, ale ta miłość jest zupełnie nowa. Tak, nie boję się jej nawet tak nazwać. Idąc ostatnio dość prędko, gdy zakręciło mi się w głowie, i w międzyczasie, powątpiewałam jednak - czy mi się tylko nie wydaje. Czy nie dać se siana i chlasnąć sama przez się w policzek, i zbesztać za nędzną tę naiwność, co serce me trawi. 
I co stwierdziłam? Nie. BOŻE, JA CHCĘ KOCHAĆ TAK BARDZO. I może to i chore, albo przesadne i ja sama nakręcam się, ale rozpiera mnie to już od wewnątrz, opętać chce mnie już w każden sposób, jak dalej się będę stłamszać - wybuchnę w końcu niby ta próżnia pod ciśnieniem.
Ja nie żartuję.
Co z tego, może i on mnie nie kocha. Znaczy, co ja gadam - nie ma co wyobrażać sobie cudów, wianków na kiju od samego początku. Taka prawdziwa l'amour nie istnieje przecież bez wzajemnego rozwinięcia, jak pleciony warkocz. Rozpuszczone włosy to co innego.
W każdym razie, złowiłam dziś jego spojrzenie. I to nie jedno. Literaturę z Bonnie Tyler mieliśmy osobno, ale konwersacje już razem. W jednej grupie, znaczy, bo siedziałam w podkowie po przeciwnej stronie. Ale, jakże przeszczęśliwa wewnątrz - naprzeciw niego. Nie jestem tak biegła z psychologii jednak, jak bym chciała. Nie potrafię go rozszyfrować tak, jak bym chciała. Znaczy, staram się jak najwięcej wyczytać z ludzi i dotknąć, wyssać wręcz z ich aury. Nawet, jak udaje mi się ją poczuć, tę aurę... To czytać potem z kogoś może być niesporo.
Na przykład, jeśli patrzał na mnie, to tylko błyskiem flesza jakoby. Nie dłużej, tak ledwie mimo. Odniosłam wszelako wrażenie, że zauważył, może, moje (nienachalne, mam nadzieję) spojrzenia. Adresowane z uczuciem do niego wyłącznie. Jak emisja mojego sygnału została weń odebrana, już pewna nie jestem. Przypuszczam, że nie potraktował ich był poważnie, nie znać było po nim. Dalej uśmiechał się, pięknym swym uśmiechem, i mówił, pięknym swym głosem i manierą.
Ja jestem opętana już. Przepraszam.
A mamy jeszcze zajęcia wspólne, później. Późnym popołudniem. Gdy cienie będą dłuższe i smutniejsze, niż są... (Nigdy za dużo Comy; fangirluję maximo)
I może... uda mi się usiąść jakoś koło niego. W miarę blisko. Bez żadnych podejrzeń, ale dyskretnie jak najbliżej. A jeśli nie, to chociaż znów na przeciwko lub gdzieś z boku. Żeby karmić duszę swoją poprzez oczy. Oddechy przenajświętsze karmią serce przez nos.
Spojrzenia przenajświętsze karmią serce przez wzrok...

piątek, 24 lutego 2017

O bólach sercowo-żołądkowych

Jedne - tak przenośnie, mentalnie, rzekłabym. Choć może nie do końca, nie wiem. Drugie dosłownie.
Jak mnie wczoraj nie skuło, o losie. Jak to się często dzieje, mózg mi stępiał i zwolnił obroty, upodobniając się już niemal do tego mojego zgrzybiałego laptopa. Otóż, nie pomyślałam i łyknęłam rano leki na pusty żołądek, tak, o. A zamiast śniadania, którego nie chciało mi się robić, choć oczywiście powinnam była, napoczęłam paczkę słonecznika. I tak skubałam, skubałam, skubałam, może nawet nie grzyząc tego dokładnie. W ogóle wstałam późno, bo miałam laga po pierwszym dniu po feriach, do tego środzie - a środa w tym semestrze najcięziejsza. Ale też i bardzo fajna, ale o tym zaraz. No i już w trakcie tego skubania zaczęło mnie wiercić coraz to srożej, pod mostkiem tuż. Pestki złośliwe, psia ich melodia. No, dobre to było, ale definitywnie dostałam za swoje: bo oto, odstawiwszy je, wpadłam na przegenialny pomysł, a, zjem sobie jabłko. Nawet dwa. Przecież jabłka takie są dobre na wszystko, na brzuch zwłaszcza. A tu figę! Drugiego nawet nie dojadłam, w ogóle już było jakieś umierające od wewnątrz; na ganku leżeli wszak.
Tak już się tylko ległam na wyrze, z laptopem jeszcze na podołku, coś usiłowałam oglądać (Wikingów napoczęłam była), lecz że skuwało mnie coraz to potężniej, wzięłam w końcu w cholerę komp zamknęłam i zwinęłam się w kłębek. Nijak bym się nie położyła, i tak mnie jednak poniewierało coraz bardziej, a tym gorzej, że nie działo się nic: nie rzygałam. Nie było mi nawet niedobrze. Nic się jakoby mi wewnątrz nie działo, na stronę mnie nawet nie pędziło, choć pewno i bym tak wolała, byle mieć już z głowy tę potworność. A ja po prostu leżałam jak na torturach, ani to się wyprostować, ani iść, no myślę już sobie: rak, umieram, no nienienienie, już po mnie. Że nie miałam jaj na pogotowie dzwonić, to nie zadzwoniłam. W ogóle, ostatnie co bym chciała, to cyrk jakiś! Dość już, że i tak pani Ali nic nie mówiłam, no, tylko do mamy zadzwoniłam w końcu. Normalnie się starałam mówić i rzeczowo, że no niby tylko coś tam, ale już srałam w myślach że, panika, ostatni raz się muszę normalnie pożegnać. Dawno już aż tak mnie nie dopadło, o litości, ostatnio to - w środku czerwca wtedy, jak też nieomal już mi się film urwał. Masakryczne to było przeżycie, i jedno, i drugie. I każde podobne. Wstrętne, opętańcze, niechciane kompletnie, tylko strach, żal i przerażenie. No, tego to prawie że nienawidzę! O, żeby nie rzec!
Zeżarłam trzy węgle, termos herbaty naparzyłam, w końcu w dreszczach cała się zakopałam w pierzynie, drżąc cała że oczywiście na łoże śmierci. I czekałam.
I przeczekałam. I przeszło. Aż długo mi się jeszcze, do dzisiaj, nie chciało wierzyć. Przezornie starałam się jeść już jak najletcej, i herbatować dalej. I jak na razie, puściło mnie, znów się czuję świetnie. No, czułabym się może - gdyby nie abstrakcyjna zgryzota, jak na zamian.
Najpierw, z nudów, poznałam znowu przez neta tylko, jakiegoś kolejnego nieznaczącego typa. Z całym uszanowankiem, oczywiście. Tak tylko, względem mnie samej - nieistotnego, jak już tu parę razy określała byłam podobne przypadki kontaktów mętnych, mdłych i mylnych po prostu. Szkoda, od początku w sumie nie przeszła najdrobniejsza nawet iskra wedle nas, nie pogadało się więcej nawet ani smaczniej nic, skończyło się że mam go tylko w znajomych na fbie i ciężka cisza. I lżej mi od niej i bez niego, o przewrotny losie.
W poprzednim wpisie też coś było o tym już, chyba... Aha, ale o jednej tej nowince jeszcze nie. Mianowicie, jak to ja - całkiem świadomie obrałam sobie znów nowy obiekt. Że tak uprzedmiotowię, chociaż to niesporo tak, lecz nie w tym rzecz. Obiekt - westchnień. Muszę romantyzować (muszę oddychać).
Od początku wiem juz chociaż, że najpewniej i znów nic z tego. Że pewnie zaraz i - albo niedojrzały, albo nudziarz, albo sztywniak, albo zboczeniec, albo jakiś taki obco-niepasujący, no i - punkt naczelny - już ma dziewczynę; primo i odstrzelato. Mniejsze lub większe kombo z tego kolejny już raz, nieugięcie, wszystko bezlitośnie mordowało. Doszłam do jednego chociaż pełnego wniosku, że przeszedłszy coś podobnego któryś tam raz, przynajmniej a) serce się robi z kamienia, b) żalu w ogóle nie czuć, 3) goryczy też wcale nie znać. No, owijając w bawełnę, po prawdzie.
Niemniej, teraz jestem chociaż świadoma, że nic się kompletnie może nie ziścić w ogóle, i niewzruszonam już na to kompletnie.
Ja jestem po prostu pusta. Bo cieszyłam się jak głupia, jak wariatka, że tyle mamy zajęć wspólnych, prawie wszystkie. W środę choćby - no wszystkie. Jak słodko. Że będę się mogła na niego jopić zachłannie (wróć, wróć: ukradkiem). Jaki ci on prześliczny, świetlistooki, złotowłosy, jaki uśmiech ma śliczny, wszystko, i w s z y s t k o. Nie dopuszczam nawet do siebie myśli, że to może być kompletnie z mojej strony wyssane z palca i tak bardzo nieistotne z perspektywy absolutu. A trudno.
Tyle, że on na mnie uwagi kompletnej, najmniejszej nawet nie zwraca. Tyle, co przypadkowe jakieś najzupełniej spojrzenia, gdzieś tam przelotem. Jakbym w ogóle nie istniała.
No coś w tym jest.
Tym razem nie zrażam się jednak wcale, bo i nie liczę przecież na nic. Żebym tylko mogła tak bezinteresownie, niezauważenie, mam nadzieję, pochłaniać wzrokiem ten cud. Bo mi się podoba. I nikt nie musi wiedzieć. A jakby ktoś i tak źle zrozumiał cokolwiek, zauważywszy, to z kijem niech idzie w pieprz, ot.
Uummm-hmmmmm. Mmm. Mi śliczny... Mniam. 

środa, 22 lutego 2017

Poślizg horyzontalnym kręćkiem

Chociaż lodu już, ba, w ogóle - mrozu, nie ma. I dobrze, tęsknić nie będę. Nie lubię zimna. Już zdecydowanie lepiej trawię upały. Też dają w kość, ale człowiek przynajmniej czuje, że żyje. Nawet, jeśli się poci, ocieka jak ta śliska świnia i klnie, że łoboże co jest z tym słońcem. A nie, że umiera, drętwieje, kurczy się, zamarrrza. Bogowie uchowajcie, jak to poprosił Jaskier.
Ale jestem dumna z siebie, że jednak tak godnie się trzymam. Mam cierpliwość do pani Ali, do papierosisk pani Halinki, i do swojej rodziny, jak już tam jestem, w domu znaczy się. Chociaż do każdej osoby z tej trójcy coś bym bardzo mogła mieć, tak pomyślałam sobie kolejnym razem, będąc tam ostatnio. Ojciec jest po prostu nieogarniętym bajzelarzem, niechlujem i cholerykiem, choleryczkami są też siostra z matką, ta pierwsza jest jeszcze tyrańsko wredna i opryskliwa, a druga nietaktowna i ograniczona wprost przykro. A ja przymykam na to wewnętrzne oko, wyrozumiale ignoruję i karmię swą zdolność produkowania potrzebnej cierpliwości.
Co innego na zajęciach. W ogóle kocham Wrocław, piękne jest to miasto. Często się po prostu zatrzymuję przy okazji i po prostu gapię, jakie to miasto jest przepiękne. I jak ja się w nim dobrze znajduję. Uniwersytet też jest w porządku, i ludzie też. Więc czego ja chcę więcej, a? No właśnie, bo w tym rzecz...
Nie powinnam nigdy się już zauraczać kimś tylko ze względu na wygląd jego/samo zachowanie/ moje wyobrażenia jakieś błędne. Zaburaczam się w ten sposób. Zaburaczałam i zażenowywałam, raczej. Neva egien.
To moja wina w końcu, że tak bardzo chcę się zakochać. I mam prawo czuć się dobrze z tym swoim żałostanem. Ale raz na amen powinnam zrozumieć i nauczyć się, żeby niezmiennie wysoko trzymać poprzeczkę bez względu na wszystko, a nie zniżać się, i żniżać, żeby postać w końcu na byle czym i wdepnąć w jakęś pomyłkę dramatycznie tragiczną i nieszczęsną. I ja to rozumiem.
ALE TAK BARDZO CHCĘ! No!!! I co z tego, mogę tupać, i walić pięściami, szarpać się za włosy, zasłuchiiiiiiiwać wręcz muzyką, oglądać rzeczy. Najrozmaitsze, coby odczuć z nich cokolwiek. Znaleźć.
Tymczasem, taki chuj. Kocham życie, jest takie cudeńkie w końcu, ale okrutne też potrafi być jak ten, nie przymierzając, kot jakiś nieprzewidywalny. Weźmy taką Mynię od cioci na przykład. Najpierw się głaska, a to mruczy i łasi się, no ooo, jaka słodycz. A wtem cap, jak nie drapnie, nie ugryzie i prychnie jeszcze wściekło, nosz!! To popłakać się można!
A ja nie płaczę przecież.

poniedziałek, 20 lutego 2017

ˈsænd ʃaʊə

A może powinnam być jeszcze bardziej bezczelna i pewna siebie, żeby nie wahać się i nie mieć wyrzutów sumienia? Nie powinnam być całkiem pozbawiona skrupułów ani wyczucia, ale - nie rozdrabniać się, nie tchórzyć, nie wątpić. Be a stronk łomen. Uuuaagrhh!! Właśnie tak, ot!
Cóż będzie, ajj, od dzisiaj, od jutra już i pojutrza? Dzielę się:
No cokolwiek się nie będzie działo, JAK JA KOOOCHAM MUZYKĘ, O RAJUUUU. Kocham!
I idę już spać serio, bo, cholera, leżę tak już jak jaka niepoważna i ospałość już niemal mnie stłamsza. Czy raczej, zmęczenie, bo ze wszech miar spać, jakbym tylko mogła, to bym odmówiła.

piątek, 17 lutego 2017

Ą spe

Ładnie mi już urosły, w końcu, paznokcie. I nawet tak się nie łamią, kreatury.
A dzisiaj dzień kota. Porozmawiałam trochę z Kitką, kotkiem moim ulubionym. Ale Kitka miauczy czyściej, ja takich rejestrów nie mam.
I już dokańczam czytać Panią Jeziora. Nie podobało mi się coraz bardziej, w miarę czytania, jak ta historia się kończy. Ale w sumie, jak tak doczytuję teraz i nawet jak odłożę książkę, i w międzyczasie tak przekminiam, to jednak - a bo ja wiem. Może po prostu to... że tak szkoda. Tak, no tylko to.
Przynajmniej odwiodło mnie to trochę od pomysłów natury pochodnej, żeby różne tam postacie w swoich ewentualnych książkach (przyszłość wie jedyna) też pozabijać i w różne niesprawiedliwości w ogóle uwikłać. Chyba jednak bliżej mi naiwnym serduszkiem do Jeżycjady, jednak. No, co ja gadam!!! Na pewno, rzecz oczywista, nie chyba. Egzystencja jest w końcu taka piękna, upajająco cudowna, a koty srały na jakiś dramatyzm, paranoje, histerie, patologie, narzekanie. Do wspólnego wora to wszystko, i won do czarnej dziury, w próżnię, nie istnieć mi tu, wypierdzielać. Serio mówię!
Uhmm-hm, jakże się fajnie wypisuje o takich pierdołach. Jakieś tam, co w drgawkach palpacyjnych się po klawiaturze przetańczy.
Czytałam w Angorze o jakimś szczawiku, co tropi normalnie huragany i robi im zdjęcia. Co tam, że dendżer, ale on lubi. W ogólejszyn, ileć mi ostatnio tak krążyło przez myśl tyle tych hermertyzmów, no bo - no boki zrywać, przecież jak oficjalnie czy powszechnie po prostu byłyby ci one niejasne, niezrozumiałe może i wręcz? Hę? Co to jest, na przykład, struga? Albo gdzie to jest w sieni? Albo skąd się wzięło to łyku! albo cię za łeb złapię. O, albo że wściekłaś się?=co ty odjaniepawlasz (a to już siostra przywlekła, gimbohumor xox). Ile jeszcze takich. Kim są Gigon, Frunf, Fredziu, Pomidor, Szklanka, Piękny, Chinczart, Żółty, Kęsik, Gajowy, Ogór, Grelik, Cipek, Pisar, Miętki, Marian bez oka? Jak mi się głupiowato na śmiech zbiera z tego, że takie to oczywiste dla mnie! Wszystko!
Czy to znowu przez te naukowe-studiowe przemeblowywania na moim mózgu? He-he? O, a do kogo ciocia mówi: Mistrzu. a tata: Dżony. Albo: Muti.
I zrobiłam dzisiaj kisiel truskawkowy. W garku ha ha!

wtorek, 14 lutego 2017

Żłajysąwalątą.

(kropka zgorzknienia, love it mrrr)
I jak mi te milusie Walentynki minęły? Ano, wpierw na śniadanie zrobiłam sobie pyszną inkę ze śmietanką, i mlekiem, a co mi szkoda. Ściachałam też jakąś ostatnią bułkę w pół, ustroiłam skostniałym nieco masełkiem, białym twarożkiem i krążkami wędzonego żółtego. Wybrałam się nawet po miód do bijącej dostojnym chłodem, dziadowsko zapajęczonej piwnicy, by dobyć z dolnej szafki drogocenny słoik skrystalizowanego miodu. I tak go sobie skubałam, uporawszy się wprzódy z nakrętką. Popijając zabielaną kawusię, przegryzając sobie pszenną zapchajzadką. Oglądając sobie do śniadania Kubusia Puchatka, frapujący akurat odcinek o jakimś straszysławie czy innym strachodzieju. Co ten Krzyś, biedne dziecko, miało w głowie? Ale bajcia przednia. Ach, jakże błogo. 
Potem wróciłam do pokoju, a świetliście weń co nie miara. Bo proszę sobie wyobrazić, mimo mrozu słońce produkowało się nader entuzjastycznie, w przeciwieństwie do chmur. Co, złączywszy z odpołudniowym prospektem moich okien, dało efekt iście cieplarniany, ha ha, w całym pokoiku. Posiedziałam sobie na wersalce, grzejąc się dodatkowo pod laptopem, głównie na smoczym miasteczku, i od początku słuchając sobie tylko najukochańszego swojego zespołu. A jakże, co. Jak Walentynki, to walentynki. Nawet nie wiem, czy z wielkiej litery się to pisze, czy zajedno. A mi zajedno. 
A jak słoneczko jęło mi już zaglądać przez szybę prosto w gębę, to chcąc nie chcąc przerwałam w połowie Vs. i poszłam sobie na dół czytać wiedźmina. A że ojciec wrócił z miasta z croissantami, bagietką i dżemorem z rokitnika, to poczęstowałam się łakomo w takiej kolejności. O łakomstwo też poszło, jak później mama z siostrą darły na mnie, pierwsza że aa zżarłam za dużo ryby na obiad, druga że zżarłam całe rafaello w jeden dzień, podczas gdy ona uszczknęła dopiero dwie sztuki ze swego. I w ogóle matka robiła zamieszanie, bo przecież szkoła już po feriach, łojeja lekcji wiele, praca tak długo, robota tak bardzo. Jej żywioł, wypisz wymaluj. Ale nie chcę być złośliwa. 
Z tatą wcześniej wemknęła się Pysia, to ją trochę wygłaskałam i nawet poczęstowałam kęsem rogalika. Później był też Lolek, ale zaczął kaszleć, to go grzecznie wyprosiłam na zewnątrz. 
I umyłam sobie głowę. Ponakładałam jakieś odżywki i nawet olejki czy inne jedwabie w płynie, i natarłam się po pysku kremem, na dokładkę. I wtarłam sobie jeszcze kremidło w łapska, zanim się zasiadłam znowu przed ekran, ze słuchawkami moimi różóśnymi na wilgotnych jeszcze włosach. I paznokcie też wcześniej zmyłam. I to po części olejkiem cynamonowym, bo zmywacz się raczył skończyć. Hehe! A, o, no i jest ten plan na nowy semestr, pojawił się wczoraj znaczy, a ja już sobie rozrysowałam całą strategię, skrupulatnie przekminiłam i tylko czekać na tę rejestrację jutro. 
To może jakiś film sobie jeszcze obejrzę, wynajdę, jakieś romansidło czy inne gówno dla gimbusiar, albo i wyciskacz łez jaki, dla odmiany. I zrobię sobie jeszcze coś na kolację. Słodkiego. I pierdolę. 
I tak już przytyłam, co niewzruszenie zauważyłam, albowiem na co mi karkołomne starania nad apetyczną sylwetką, skoro mi ona wymarzonego ukochanego i tak nagle nie przyciągnie, nie wyczaruje, nie wydobędzie spod ziemi czy i z nieba nie strąci. Wręcz, jak się roztyję, znowu, to, no. Znaczy się, przecież mieszkając sama u babci i tak jem co kot napłakał. Więc może nie będzie tak żałośnie. Nie będzie ponuro w ogóle, a będzie wspaniale, cudownie, bo oto już nowy semestr za niedługo. I następne walentynki (albo i któreś, no w końcu) w końcu będę miała romantyczne, aż do porzygu. Tęczowymi motylkami. Brokatem złocistem.

piątek, 10 lutego 2017

Jeśli wiem, co one znaczy

Głowa mnie teraz boli. Już część jakąś dnia, z resztą. Ale mam za swoje, bo to pewnie od mej karygodnej maniery odżywiania się ostatnimi czasy. Z tydzień już łaskawy będzie, jak codziennie zajadam chleba na śniadanie, gęsto masełkiem zasmarowawszy (i miodem, najczęściej, tudzież marmieladką). Kawusią zabielaną popiwszy. Błogo tak śniadać, i owszem, nawet dwu lub trzykrotnie. Do tego i na kolację poniekąd powtarzam. O wiele lepiej mi jednak służą kaszowo-jogurtowe, nieprzecukrzone śniadanka, które to zwykłam sobie zaczyniać we bloku pomieszkując. I na kolację, najlepiej - chodzić spać.
Tymczasem gdzieś sponiewierało moją silną wolę, ona ci jedna zdaje się chcieć mnie bałamucić, w jej to sposób przynajmniej. Przechera, a niechże mnie.
Tak i teraz toksyna ponura mnie mózg trawi, jakoby. Nędzne to uczucie. Zdzierżyć, dzierżę, nie najgorszego ta migrena gatunku. Ćmi, bo ćmi. Ale muzykę chociaż przez nią trawię i spijam zeń ulgę. O, wdzięczności.
Tęskno mi trochę za tym ostatnim miłym mi. By i tak korespondencyjnie, ile też klasy zakosztowałam. Ekstatycznego wręcz uniesienia na duchu, humorem tak przesmacznym podżeganego, choć cienia ciepła na serca. Tego jednego rodzaju, rzecz jasna. Na innych brak ciepeł narzekać wszak nie mogę.
Biała, świeża pajda wiejskiego, tak mięciutka. Biała śmierć. Paranoja. A wcale nie.
Już połowę Wiedźmina przeczytałam. O-oooo-oo-eee. A jutro jedziemy do wujków Jądrków. Z małym kuzyniątkiem się zobaczę, i może pobawię. Ale to super.
Aha, no i-- albo nie, i dobra, napiszę coś jeszcze. W sumie to tyle mi się śni. Teraz piszę to w końcu, myślałam już napisać tyle razy, a tyle tych snów i tak już nie spisałam i się gdzieś pozaplątywały, poosiadały i rozpływały w mojej łepetynie. Ale, czy to ja jestem jaka śniączka czy inna onejrooreiro. No, nie jestem. Jak może i wezmę co do ręki, to i spiszę który ten sen, jakiś. Bo w sumie by można.
O, mam jedno. Czy ja już napomykałam, nazachwycałam się i odebrało mi mowę, jak kocham, jak bardzo kocham, jak bardzo, bardzo, bardzo kocham i głos Eddiego, i jego. Kocham jego długie włosy, i krótsze też nevermind, i oczy jego niebiańskie. Zawsze. I on mi będzie śpiewał, zawsze. Mi.
Trochę może i nieszczęśliwam, ale niech utuli mnie chociaż wewnętrzna ułuda, i oślepi. Poczuwam w niej i realizm. Zatracony smak spełnienia. I trochę w nim jeszcze świeżości.
Kocham. Eddiego. Kocham... Muzykę. Kocham, kocham.

czwartek, 9 lutego 2017

I do love

And love is a truth value
I lingwistyka mi się nie rzuciła w ogóle na mózg, c o  i n n e g o <3 może.


wtorek, 7 lutego 2017

Wnętrze memlaste i siąpiaste

Wybredna jesteś, więc nie obdarowujesz miłością byle kogo. Choć byś tak potrafiła kochać do granic możliwości, utopić wręcz kogoś przesłodko i opętańczo w twoim uwielbianiu. Nikogo do tej pory tak nie obkochałaś, choć zastanawiałaś się już przecież cicho tyle razy. Ale, poważnie, powściągałaś się zawsze.
Tymczasem, jak już byś chciała kogoś tak umiłować, być pewna, że to właśnie w nim zakochałaś się na zabój - to on ee, nie. Nie. Chciałabyś też rozkochać go w sobie. Żeby i on cię pokochał tak, że nigdy sobie nawet nie wyobrażał wcześniej, że aż tak można, o, tak właśnie. Ale on nie chce.
Czy to nie jest, no, wkurwiająco wkurwiające//?
Lecz luźno. Jam wkońcu impasywna jak ten kamjęń. Skała. Wnętrze skały. Di-a-ment.

poniedziałek, 6 lutego 2017

Usty niespierzchniętemi

Rok temu to było, prawda? Równo. A nawet o tej porze to już mi względnie przechodziło. Po dopełnionym już niemal zgonie, taka ulga jednak. I na następny dzień już było całkiem znośniej. Od wtedy to zaczęłam tę dietę bezsłodyczową i w ogóle. No i to był super pomysł.
Teraz, na przykład, poczuwam się niejako ciężej po żarciu czekolady już czwarty chyba dzień z rzędu. Nie tylko, na szczęście, jak to było jeszcze chociażby w pauzie noworocznej. Lecz pożałowaniam już godna, i zdaję sobie z tego sprawę. Może nie jest tak tragicznie. Ale w garść się bez mała powinnam.
Wczoraj byliśmy w fokusie, tojotką ojca to i fajnie się było przekimać. Z jowialnym panem wujkiem sąsiadem, który swoim zwyczajem naniósł do auta poczciwej woni przetęchłych papierosisk. Siostra też nie zawiodła w kwestii swoich przykrych złośliwości, ale przełykałam je mimo i nie były w sumie jakieś najwredn--
O PROSHHH no i teraz nawet cholera mi otwarła drzwi i zaszczekała jak zwierzę. Ledwo drgnęłam, na szczęście, ale niech ją licho. Jeszcze się śmieje, małpa. A bym ja ją zaczepiła, to już lepa i hurr. Mpff.
Z tego czekołactwa zaś przepłaciłam byłam diabelnie za cztery małe, ale że za to oryginalne belgijskie czekoladki, wczoraj w jakimś mą bleą, nie ogarnąwszy za bardzo ich ceny wagowej. Pies mordę lizał temu fokusowi. Czekoladunie takie owszem, ale pierona, drugi raz bym za nie tej grubo ponad dychy nie dała. O nieba! Mam za swoje. Szkoda mi we Wrocławiu marnego 1,50 zł na tramwaj, że na dworzec lezę z buta (pryncypialnie niby, żeby i ruszyć trochę chutnie tyjące dupsko), na strawie niby też oszczędzam jak tylko wydolę, a potem się hamulce w pęda rozkręcają, a hajdu. Nosz siarczystego mi porządnie po tej rzyci zepsutej. Rozpustniczo.
W chałupie jestem od czwartku. W szynobusie rano skończyłam Sada. A teraz się wzięłam w końcu za Panią Jeziora, ehh. Żal ściska. I bardziej co innego też. Tak mierżąca aż zadraska, jakoby obca rzęsa wbrew własnemu filmowi. Łzowemu, żebyśmy się dobrze zrozumieli, he hie.
W domu tu zawiaje tak depresyjnie jakoś, jak ten kurz momentami z zasiedziałej kanapy. No, ale szału nie ma. Takie tam widmo, i wytrzymać idzie.
A od Wiedźmina to bardziej serce tak pęka, choćby się chciało i całym nim pokochać bez reszty. Za daleko nie możesz, bo ten o nienaturalność aż zakrawający ból nie pozwala, a straszniejszego nadeń już nic chyba nie ma. Nad tę nienaturalność, to znaczy. Póki i cierpieć można, to w granicy rozpoznania, jeszcze. Jak już się zgubić, to mogiła, byle i nie rzec, dosłownie. Pewno i temu też tak dobrze mi się tego Sapkowskiego czyta. Rozumie. To ja mam wrażenie, oczywista. Ale to już wystarczy.
Prozaizując nieco, zaliczę widocznie cały semestr. Próżno się tyle obawiałam. Nie do zmartwienia, to dobrze, ale i tak mi się trochę nachlipało, oj a bo to nie zdam?? Cóż będzie, u nieba no? A zdam. I dobrze to, póki co. Ale i w ogóle. Pomimo nawet kilku, może, rzeczy... A no. Nawet tak bardzo szczęśliwą mi się zdarza być. Zdarza-mi-się-być. Fortuno, o! Szyk zdania? O, a co za różnica?? Nie dziwne to wcale, prawda? Nic przecie nie jest dziwne.
Niech nie myśli, że-- a w ogóle to, nie nie, jednak zacznę inaczej. Po prostu, kocham tę piosenkę. Tak. Dolores. Miłości, mnóż się! Bież do źródeł, które cię przyjmują, a wdzięcznie zwielokrotniając. 
I zero melodramatyzmu. Ja jestem poważna. A piosenkę kocham do euforycznego szaleństwa.