Teraz już na szczęście puścił nieco ten upał, jak to po zmroku. Ale i tak śpię rozchełstana z pierzyny i przy rozwartym oknie. Niechbym się tylko przykryła, zaraz się będę cała lepić. A w dzień i tak się wszystko lepi. No taki jest upał. Słońce nakurwia konkretnie. Ale wczoraj też był deszcz i ciekawa sprawa: idąc w samych sandałkach na nodze, czułam gołą nią jak aż dyszy to podłoże, jak paruje i grzeje od niego po tym osieczeniu kojącym opadem. Fajne to było takie, chodnik naturalnie grzejący, no heca słowo daję.
Deszcz sam w sobie to nawet milutki zapach przyniósł, a całkiem. Na taką spieczoną powierzchnię, zwłaszcza. Ale już w cieniu, to co innego. Tam znać było już bardziej wilgocią taką, liściastą. A to akurat jak podchodziłam już pod dom, ach Boże niech już wyniesę się stąd i z tego nieszczęsnego, gnębiącego mnie jak pizda miasta. E nie, że cokolwiek samo w sobie jest tu nie tak. To mnie się już zabrzydło i przesrało we łbie, nie wytrzymię tu zbyt długo przy trzymanej jakoś sile, jeśli mam być szczera. Już czas. Miało to wszystko u mnie swój czas i jakąś szansę. Ale jak dość, to jest dość.
Jestem już poważnie martwa wewnątrz teraz.
Pozory pozorami, dzieją się one same automatycznie i jakby już poza mną. I dobrze, i merżąco już czasami. Trzeba mi już spierdalać. Byle tu zdać ten semestr, rozłożyć na czysto sesję, zwinąć się z przybytkiem i krzyżyk krwisty a ciemny już postawić na tym ponurym mieście. Czy raczej, ech co ja, nie demonizując aż tak - na tych przeżyciach felernych po prostu.
Ej zmęczona już jestem tym pisaniem. Zeszycik i tak już zaniedbałam ów żółty, tu znowuż wlazłam, jako że już w znużeniu rozpłaszczona obłożyłam się i tak laptopiem i klepię.
Więdnie mi się makabrycznie już od wewnątrz.
Byle się aby nie zasuszyć na amen.