poniedziałek, 2 lipca 2018

Telemann i Alejandrina

Mojej siostrze się powodzi z jej miłym, fajnie, jakie to przecież kochane gdy ktoś taki szczęśliwy, bo razem. Ale można też być kobietą samą po 40, ba, po 50, ale nie samotną, po prostu bez faceta, i być jednostką spełnioną, zadowoloną z życia i pożyteczną społeczeństwu. Można się machnąć z dzieckiem i cieszyć się takim rozkosznym berbeciem, jak mój cioteczny bratanek, którego to dziś poznałam. A można się za rodzenie dzieci wcale nie brać, a nuż trafiłaby się jeszcze jaka męczydupa że człowiek by już trzy światy miał z taką robotą i jeszcze by się żałowało i wołało o pomstę do nieba.
Kiedy najważniejsze to przecież godzić się w życiu z tym, co następuje, i pojmować to i akceptować na tyle, żeby się zawsze czuć z koleją rzeczy dobrze, cokolwiek by się nie działo. Tak twierdzi Florence, co wyczytałam w gazecie i się z nią zgadzam (haha, dwuznaczność się kłania! co lingwistyka robi z człowiekiem...). W ogóle fajną gazetę to i się fajno czyta; kwestia dobrze napisanego słowa. To zaraz nie trzeba książki łapać w łapę (ha, pleonazm!), bo i się z poczciwego szmatławca idzie obczytać i odchamić. Ale się i tak najlepiej odchamiłam i wczoraj, na folkowym jubileuszu ze słodkim poczęstunkiem na sali, i dzisiaj, na koncercie meksykańskiej piękności.
A loda zjadłam z karmelizowanego słonecznika. W ogóle uczę się z internetów holenderskiego! Bądź co bądź ta praca już za tydzień, a i gwoli kultury się wypada obeznać trochę w języku gospodarza, i nadto jednego z serc moich artystycznych, czyli najwspanialszego Vincenta.