sobota, 27 października 2018

Wielkie ruchy ust

Przepierdoliłam dzisiaj mnóstwo kasy. Nie jakoś rekordowo, ale i tak w sumie na prawo i lewo bez większego zastanowienia.
Nie, żebym żałowała. Swój humor i zadowolenie mogę spokojnie ocenić dzisiaj na mocne 9/10, a może i 10, jak szaleć to szaleć. Nawet ta noc z Danem była bardzo miła, chociaż mam świadomość i opinię o tym romansie, że jest płytki i tylko przelotny. Doczesna przyjemność i niewyrządzanie krzywdy jako źródło szczęścia w życiu to jest najmądrzejsze do niego nastawianie. Oczywiście umartwianie się i dźwiganie krzyża i okiełznywanie złośliwości też jest chwalebne, jak kto woli, to niech sobie żyje z takiego przedsiębrania i egzystencjalnych potyczek. No ja to rozumiem, poważam i nie bronię. Ale we własnej osobie najlepiej mi się sprawdza właśnie to podejście pierwsze i grunt, że się w końcu o tym przekonałam i nie muszę dalej błądzić po omacku w życiu i się potykać, i mieć przez to zagubienie i niewiedzę dosyć wszystkiego. To jest dopiero bagno i tona czarnego mułu. Dobrze już mieć to za sobą i cieszyć się lekkością serca; nie wyobrażam sobie wracać do tak destruktywnego nastawienia. Mocno pierdolić użalanie się nad sobą.
Z dzisiejszych miłych doznań to z przyjemnością wspomnę wspólne chwile z moim (ha, ha) kochankiem - no tak. To naprawdę najadekwatniejsze określenie, bez podkolorowywania. I mnóstwo kundelków, które poszłam oglądać na Stare Miasto i do Parku Fontann. Zanim jeszcze będę miała własne dziecko, albo i też wtedy, na pewno zaadoptuję sobie piesełka kiedyś. I papugę. Ptaszyska też kocham i uwielbiam. Kota może też. W każdym razie pieska na pewno.
Koncert P!nk jest dokładnie za 9 miesięcy. Mam już bilet i strasznie podekscytowana na to czekam (obym tylko nie zaszła bo wszystko by poszło w pizdu, ale jak już zaznaczyłam, to by musiała być wyjątkowa przewrotność i zjadliwość losu wbrew mojej przezorności - no ja wiem, jak zwał tak zwał, ale się, wszystko wszystkim zabezpieczamy, tak? no o to mi chodzi).
Byłam znowu na pysznej, słodce przepłaconej kawusi i absurdalnie drogiej kanapeczce, a smakowało to wszystko wybornie. Jak sobie wspomnę, że to albo taki średni koktajl na wynos za 15 zł to mnie kosztuje takie pół godziny uwijania się przy grzybach, to mi nie żal zupełnie. A wręcz mam poczucie spełnienia. Wiedziałam przecież już wtedy, po co to robię. Więc wszystko jest jasne i na miejscu. A ja i na pierwsze odczucie, i po głębszej rozkminie, tak samo czuję, że jestem szczęśliwa.
Jest to zajebiste uczucie, które jakby kto pytał, to z ręką na sercu polecam w opór. Chyba szczerze musi się mega wiele powalić na głowę i przejebać w życiu, tak żeby już człowiek się czuł, jakby na amen tonął w szambie ciemnej sraki i okrucieństwa całego wszechświata, by potem dopiero się wygramolić jakoś z tego kołhozu i otrząsnąć. A można wręcz nie poznawać samego siebie w porównaniu z tak słabą, wiotką w nadziei i przymierającą ze zgryzoty jednostką, ktorą się wówczas bylo; to może zdać się aż groteskowo śmieszne, niewiarygodne albo po prostu komicznie żałosne, jak się już spojrzy z tej zdrowszej perspektywy. Byle ją tylko zachować na stałe!
Ale mi się wkręciło to Placebo, o żesz ja pierdolę. Może nawet i bez tego byłabym teraz tak w pełni zadowolona, chociaż co ja gadam! - co byłoby poza tym do doceniania w życiu, gdyby nie właśnie te pozornie powszednie smaczki, które jednak dla mnie mają po prostu rangę kolosalną, jeśli chodzi o czerpanie szczęścia, poczucia siły i w ogóle bezpieczeństwa głęboko w całej sobie?
No zajebiste to jest, że chuj tęczowy.
Wracam sobie właśnie tą przydługą, kołyszącą trasą na chatę, a w słuchawkach ciągle Brian, Brian i doczesna błogość.
Chciałam sobie kupić tego Wojciszke od Sohayo, ale nie mieli, to sobie kupiłam Rupi Kaur. A Wojciszke jeszcze gdzieś dorwę.