Nie wydarzyło się nic specjalnie wyjątkowego, ale było całkiem normalnie. Objawienie.
Byłam trochę tą dawną mną z czasów względnej świetności, czyt. Wro 2017, peak time.
Kąsały te trujące myśli, ale nie pożerały już tak chamsko, jak między sierpniem a styczniem w zasadzie. Dobre i to. Naprawdę dobre. Jeszcze nie dużo dobre, ale niech się cieszę tym, co (i na ile) jest.
To taka najpozytywniejsza myśl z dzisiaj: jak w historii mojego życia przez jakiś czas muzyka Pearl Jam i głos Eddiego Veddera były moimi ulubionymi, to dopiero usłyszawszy (te imiesłowy powiewają patosem) Nothing But Thieves, zdałam sobie sprawę, że o ile tamten zespół był moim ulubionym na dobre 99%, to dopiero ten jest na okrągłe, kompletne 100%. Najprościej wskazać Impossible, od którego się wszystko zaczęło, Amsterdam, czy moją najukochańszą chyba Real Love Song. A przecież są jeszcze If I Get High (chociaż na nią miałam fazę w tym smutniejszym okresie i to było ciężkie, ale nieważne), Free If We Want It, i w ogóle cała reszta z tego przecudownego arcydzieła Moral Panic, a poza tym jeszcze Honey Whiskey czy You Know Me Too Well. Magiczne, kojarzące się co prawda z tym paskudnym pobytem w Holandii, a jednak czyniące te wspomnienia niemal nierealistycznie pięknymi.
Żeby tak mnie ktoś knew too well, hehe. Lepiej nie.
Chociaż kolejna cegiełka do tej wiedzy: ostatnie transcendentalne przeżycia na taką skalę miałam jakieś okrągłe dziesięć lat temu, ja - lat piętnaście, smarkata cierpiąca w gimnazjum, wpadła jak śliwka w kompot w największy eskapizm w postaci Beatlesów. Sporo było w międzyczasie i później odkryć i przeżyć o podobnej mocy, ale to nie było to samo; jak ta minimalna różnica między 99 a 100; i dopiero teraz, biorąc pod uwagę moją zdolność do przeżywania tego typu rzeczy stępioną nieco babraniem się w tym gównie ziemskiego życia, NBT jest właśnie tym ożywiającym katalizatorem mocnego romantyzowania. Chociaż to sformułowanie brzmi jakoś śmiesznie niepełnie. Nieważne.
Słowa, znowu, to tylko medium niosące tę wyższą, niewysłowioną wartość, jedyną nadającą życiu sens i piękno (nie wiem, czy sama w to wierzę, brzmi to jak kolejny skończony banał, ale tak musi być, do cholery, pewnie naprawdę tak jest).