Krótki wpis. Mija drugi tydzień lutego. Jest trudno, jest ciężko. Praca, obowiązki, nieporządek na świecie, sprawiedliwości brak, pomocy brak, tylko sidła systemu, uwiązania, podatki, wszystko aż do porzygu kręci się wokół pieniądza.
Nie nowością jest, że można by utyskiwać bez końca, do przysłowiowej usranej śmierci (i przysłowiowego jednego dnia dłużej), a nie zrobiłoby to kompletnie żadnej różnicy, nie zmieniło nic na lepsze, niż gdyby od razu odpuścić sobie to całe pierdolamento.
To narzekanie, wymądrzanie się, czarnowidzenie i negacenie to jest korkociąg i raz się zacznie, to człowieka zasysa jak zawirowany odpływ w zlewie i tylko do ścieku, przepadł, lepiej w porę powiedzieć sobie: dość. I ja mówię sobie dość, dlatego leżę, trochę z zamkniętymi oczami, trochę z otwartymi, trochę się skupiam, trochę odpływam, wszystko byle uchronić się od porażenia przez jasny szlag.
To naprawdę kosmicznie dalekie od żartów, kiedy odejście od zdrowych zmysłów i od życia wisi na cienkim a napiętym włosku. Daj *boże* nie zwariować. Teraz więc sobie obejrzę choć kawałek serialu, choć oczy się kleją, a potem w sen, oby tylko był jak najbardziej spokojny, tak samo jak kolejny dzień w tym dziwnym, dziwnym miejscu.