poniedziałek, 22 lutego 2016

Hm...

Obejrzałam sobie wczoraj Becoming Jane, cudowny McAvoy i cudowna Hathaway, i fabuła choć z początku fantastyczna, bardzo nastrojowa i z miejsca mnie cała sceneria i historia urzekła, to niestety po obejrzeniu całości nie pamiętam, kiedy bym ostatnio była taka smutna.
Taki okrutny los i niesprawiedliwość, Boże, biedna Jane i cały ten tragiczny, niespełniony związek z Tomem! A jeszcze jak odnosiłam to wszystko w jakiś sposób do siebie, bo w ogóle cały ten film był bardzo, aż do bólu prawdziwy i ukazujący całkiem, ile w tym życiu musi się zawsze nie spełnić, zmarnować, zaprzepaścić... To sama aż miałam wrażenie wielokrotnie, że on by prawie mógł być o mnie. Z tym, że ja bym naprawdę chciała dobre i szczęśliwe zakończenie, bez przygwożdżenia tak okropnymi, nieodzownymi przeciwnościami losu...
Co dalej, i to już chyba naprawdę przesada, ale w swoim bezgranicznym zapatrzeniu (obym nigdy go nie pożałowała...) próbowałam sobie nawet zrobić jakieś zdjęcie, tak, zdjęcie, tak, ja! Co już naprawdę świadczy w moim przypadku o czymś wyjątkowym, bo przecież w ogóle nie mogę patrzeć na swoje ohydne podobizny, z jakiejkolwiek strony by ich nie powzięto.
Jedyne w sumie, co miałam zostawione na komputerze gdzieś głęboko ukryte w innych zdjęciach i obrazkach, to to moje zacienione, turkusowawe zdjęcie zrobione w pokoju u Caroline, której zresztą i tak nie poznałam bo jej wtedy nie było, tylko jej mama, pani Keiko nas tam zakwaterowała pod nieobecność córki, i to było prawie trzy lata temu, jak byłyśmy na wakacje w Bawarii.
A pamiętam, że robiąc to zdjęcie jeszcze tamtym starym, rozsuwanym samsungiem gapiłam się na sufit, który miał bardzo fajną boazerię (panele? deski w każdym razie).
Ale przynajmniej wyszło na tyle, żebym wreszcie nie musiała czuć beznadziejnej rozpaczy i odrazy, patrząc na samą siebie. Aż prawie tak jestem dumna, jak ze swoich udanych rysunków, bo w sumie to też ma w sobie jakiś pierwiastek sztuki i rękodzielnictwa!
A zrobiłam coś takiego jeszcze. Nie wiem, na ile to adekwatne. Na ile wybierałam z przekonaniem, a na ile bardziej przypadkiem. I aktualne to też pewnie na zawsze nie będzie.
Cóż, najwyżej zobaczywszy ten post kiedyś tam, i ten kolażyk, westchnie mi się tak z dezaprobatą proporcjonalną do mojego wyewoluowania w innym już kierunku wtedy. Tak. Tak, to chciałam powiedzieć i rozumiem to zdanie, no pewnie.


A teraz kto zbierze najwięcej punktów i odgadnie każdego, kto tam jest, hahahha 
Dla mnie, naprawdę, oni są całym życiem... skoro nie mogę mieć nic innego.

wtorek, 16 lutego 2016

Ratunku

To chyba jeszcze coś tylko, i już idę spać.
Uchyliłam dzisiaj okno na chwilę, a już wleciała jakaś biedronka i nawet usiadła mi ni stąd ni z owąd na klawiaturze! Ułamek sekundy napruty prawdziwą zgrozą.
A poza tym, dziś już bym chyba nie dała rady tak wyjść gdziekolwiek, trudno nawet przy takim ćmieniu i kondycji spuszczonej dętki snuć się choćby po domu. Lecz przynajmniej, dzięki temu, nie jadłam prawie nic. Choć przez to jutro może być jeszcze słabiej, ale, zresztą, bo to pierwszy raz już tak nie miałam.
Najgorzej, że każda wena, nawet ta zgoła nieuzasadniona w końcu już całkiem ulatuje, jak liczyłoby się najchętniej nie wiadomo na co, a jeszcze napawający słodką nadzieją sygnał jednak się urywa, nie wiadomo, czy można dalej w niego wierzyć, a jeszcze zewsząd tylko co i rusz chłonie się mimo daremnego oporu obezwładniający syf, i multum obrzydliwości, możące zniechęcenie (bo zmogło, chyba, prawda, a morzy się głodem, bo mór? a nie mur, w ogóle, to jest chyba ściana po francusku, a ja myślałam jeszcze kiedyś, że mur zwykły!), i jak już wziąć się opędzić od tego wszystkiego...
Czuję znów nieodparcie, niestety, że po prostu dzieje się coś dziwnego, co rozgałęzia się na przesłaniającej horyzont przestrzeni niby jakieś chmurzyste, czarne monstrum, jak jakiś dementor,
o, to by chyba musiałoby być dokładnie to...!


Wirująca chorągiew z dziczej wątroby

Byłam w kinie na "Zjawie", nawet dałam radę całkiem normalnie pochodzić po galerii, choć niestety z matką, ale to zawsze coś. Sama bym jeszcze pewnie nie potrafiła, choć już naprawdę się staram. W dużej mierze pewnie zawdzięczam to swoim wyidealizowanym wyobrażeniom, które zrodziły się we mnie z powodów powyższych... Tak, że aż chciałabym, żebym naprawdę już mogła wynormalnieć i radzić sobie absolutnie ze wszystkim, zacząć znowu te katorżnicze studia i nawet spruć sobie te żyły w jakiejś w końcu pożytycznej robocie. A póki co, chociaż normalnie wyjść gdzieś sama, pojechać sama, wejść do takiego sklepu i zrobiś sobie zakupy, bez żadnych duszących barier chodzić gdzie tylko chcę po mieście, czy gdziekolwiek, i z najwyższym nieskrępowaniem móc wyrażać siebie i dogadywać się z każdym bez wyjątku.
Zwłaszcza z ograniczonymi, teatralnie histeryzującymi i raniąco kąśliwymi złośnicami, które potrafią mimo wszelkich starań doszczętnie obrzydzić życie.
Chociaż naprawdę już, ostatnio, się staram! Żeby nikt już nie mógł powiedzieć, że gadać to łatwo, ale tylko bym się użalała nad sobą i hipochondrzyła, zamiast wziąć się w garść i choćby i z zaciśniętymi zębami brnąć dalej w szlamie tego potwornego życia, przez które tylko znikomo błyskają jakieś cudne, tęczowe iskierki, przytłaczane szybko przez postępujący galop ryczącej zagłady.
Trudno już wytrzepać nawet najbardziej nierealne marzenia, gdy się człowiek podłączy do nich całym sercem, duszą, całą świadomością i motywacją do dalszego życia...
Chociaż, jak Leo powiedział dzisiaj na ekranie, że póki oddychasz, wciąż walczysz, to mało się nie popłakałam, łzy aż same napłynęły mi do oczu, choć oczywiście musiałam zatrzymać je dla siebie, zwłaszcza siedząc koło jednej z najbardziej prozaicznych, demotywujących istot, które muszą gościć w mojej świadomości i powszedniej egzystencji.
Nie chcę też znowu brzmieć niewdzięcznie, choć myślałam już dzisiaj, że nerwy i skrajne wyczerpanie w związku z nimi po prostu zwęglą mnie jak ognie jakiegoś piekielnego Hadesu, nawet żałuję wszystkiego, co w sumie chwilowo i tak wypowiadałam szczerze, ale po prostu miara mojej wytrzymałości i samokontroli ma jakąś najwyższą granicę, której i tak z uporem staram się nie przekraczać, ale co, jak ktoś z tak okropnym talentem po prostu zawsze, zawsze potrafi sprowokować? A ja po prostu nie moge już wytrzymać, po prostu, do jasssnej kanalii no nie będę już bluźnić i złorzeczyć, choć w porywach to i czuję, że nawymyślałabym i nowych przekleństw, żeby jakoś wyrzucić z siebie precz to całe okropieństwo i te wszystkie potworności.
Nawet myślę czasami, że chyba doświadczyłam już wszystkich możliwych emocji, zarówno tych najpiękniejszych, jak najbardziej chorych i wyniszczających, po prostu tak rozwiniętą gamę, że nie wiem, jak z tym można dalej żyć, z takim balastem, nie wiedząc już momentami, po co wciąż ciągnie się to wszystko?
Nie mam jeszcze takiego samozaparcia, jak w tamtym filmie, lecz jednak poczułam chociaż trochę tej prawdziwej, nawet jeśli odległej jeszcze, uskrzydlającej motywacji do walki... ze wszystkim i mimo wszystko, tak, jakby jednak ostatecznie było warto.
Nie wiem, czy jednak aż tak dużo ma wciąż do tego brakować?

niedziela, 14 lutego 2016

I te pierścionki koło siebie


Jak pięknie!
Gdyby tylko tej piosenki też tak nie zmasakrowali po radiach i innej beznamiętnej komercji, to byłaby idealna...
No, i tak jest! Coś wspaniałego. I w tym teledysku też...
Kolejny raz najprawdziwsze życie i największą prawdę czuję właśnie w muzyce.

sobota, 13 lutego 2016

Mrówki latające toczą przegniłą wersalkę

No, nie było jednak aż tak źle. Udało mi się nawet wstać trochę po siódmej, choiaż lekkie to nie było. Zauważyłam, że te nowe-nie-nowe spodnie są na mnie już nieco luźniejsze, to w sumie fajnie.
I nawet wyszłam do sklepu. Jednego i drugiego, i nawet do trzeciego. Nie było aż tak okropnie. Przy końcu już czułam, że nie dam rady, znowu choćby nie wiem co zaczynało się już dziać coś dziwnego, ale jednak wytrzymałam do końca.
W aldim był taki niemłody gościu podobny trochę do Tilla, choć oczywiście brzydszy, trochę niższy i grubszy, no i z oczu łyskało mu nieco prostotą, ale minę miał nawet podobną, twarz taką trochę zaoraną i te niebieskie oczy, to mi się spodobało, choć tylko ze względu na owo skojarzenie.
Potem w tej dużej biedrze coś bardzo ładnie pachniało nad tym małym działem z piekarnią, i taki mały dymek leciał jak z lokomotywy, trochę mi to pachniało pizzą albo jakimś cebulkowym pieczywem, ale było to bardzo przyjemne. Poza tym niestety większość hali zawalona była tandetą, tak że pobieżnie ten sklep nie różni się za bardzo od typowego chińskiego, z tym że w takowym zwykle okropnie śmierdzi sztucznością, że aż nos sam by się chętnie zatkał, a tu woniało ciepłym pieczywem.
I potem jeszcze byłyśmy w lidlu, a tam już co zwykle, i też na wejściu pachniało bułeczkami. Tam już byłyśmy trochę krócej, i myślę, że nie dałabym już rady przestąpić progu jakiegokolwiek innego konsumpcyjnego żerowiska ani innej mekki wirującej w rutynie niespełna świadomej tłuszczy. Mam jeszcze świeczki nowe, owocowe stamtąd i o zapachu bananowego liścia z hurtowni, bo mama się tam na chwilę zatrzymała.
Co jeszcze sprawia, że się czuję tak samo, jak niewdzięczne, materialistyczne warchlę nastawione tylko na korzyść własną i bezmyślnie wyrzymające wszelkie strudzone wypociny tej uciśnionej Matki Ziemi prosto do swego hedonistycznego pyska. Czy raczej, ryja - bo świnia ma ryj. Lecz co to za różnica w tym przypadku? A, no i miałam sobie sprawdzić, jak nazywa się takie właśnie uogólnienie przedstawione przykładem jednostki, jak z tą świnią, albo że "stonka oblazła ziemniaki", miałam to zapewne kiedyś na fakultetach albo gdzieś tam, ale teraz już nie pamiętam.
Posprzatałam też w końcu na tym fotelu, na którym tylko baba z dziadą brakowało, i choć teraz łysiej jest z nim, to choć trochę przestronniej.
Coś by się wstawiło, ale nie mam pomysłu. Dochodzę do przekonania i tak znowu, że zbytnie profanowanie najbardziej osobistych przeżyć tym bardziej odbiera chęci do życia, tym bardziej wątpi się, jakoby cokolwiek się komuś takiemu od życia należało i czuje się dławiącą niechęć i bardzo, bardzo doskwierające obrzydzenie. I to nawet, jeśli rzeczywiście i tak by nikt nie wiedział, kto stoi za tymi wpisami, nie widział tej osoby i nie znał jej, ha! czy to nie jest już psychoza?? Lekka?

piątek, 12 lutego 2016

Kiedyś, pewnego razu, mogłabym kontrolować siebie

Jak pójdzie dobrze, to jutro rano pojadę z mamą do miasta, zanim jeszcze będzie mrowie ludzi.
Świetnie, zarzutami to można sypać jak epileptyczny spawacz iskrami, i to prosto we mnie, że nie wiem, niby wszystko wymyślam, wyolbrzymiam, przejaskrawiam, użalam się nad sobą, prowokuję, kapryszę. I co jeszcze?
Przecież specjalnie już zrobiłam sobie doszczętną kapiel, i to kilkufazową, ze wszystkimi peelingami, mydełkami i drapaniem się zgryźliwą gąbką włącznie, nawet zrobiłam raz ten prysznic naprzemienny, choć ociera się to w moim przypadku o torturę. Ale nie będę już pisać, co sobie wyobrażałam, dzięki czemu te bicze chłodnej wody były całkowicie znośnym dotykiem.
I włosy też umyłam, również skrupulatnie, z odżywkami i lodowatą wodą na koniec. Słowem, ile tylko dałam radę, żeby cieleśnie się o siebie zatroszczyć. Mimo to w głowie kręci mi się dalej tak samo, jak i wcześniej, a biorąc pod uwagę ostatnie dni, to robi się już naprawdę mało możliwe do wytrzymania.
I proszę teraz mówić, że ja wymyślam i nie mam naprawdę żadnych problemów! Żyć nie umierać takim życiem!!! Choćby i wyleźć ze skóry jakimś nieprawdopodobnym cudem, oj nie wiem, to może wtedy i nie musiałabym przerywać studiów, i mogłabym utrzymywać się z czegoś satysfakcjonującego, i mieszkać osobno i w jakimś uroczym, pięknym miejscu, ale jakie są na to szanse w takiej sytuacji?
Brawo, prowadź więcej kretyńskich dialogów sama ze sobą.
Bo siła woli to już naprawdę za mało, jeśli nie ma się żadnej władzy fizycznej, w żaden sposób! I nie mogę naprawdę słuchać, że jak jest już bardzo, bardzo słabo, to najprościej tak, o! i sobie zemdleć, jakby to była jakaś rozrywka, a co jeśli ma się porażającą perspektywę upadku, i to najgorzej gdzieś w tłumie, jeszcze nie daj Boże trzepnąć o coś głową, albo w ogóle zapaść od tego w śpiączkę, dostać jakiegoś udaru, umrzeć na miejscu? Jakim cudem tak kontrolować się ciągle, jeśli fizyczne siły, wszelkie, egzystencjalne, opuszczą już takiego nędznego, nic niewartego człowieka CAŁKOWICIE?

Jeszcze kiedyś będę mogła się zatracić, jeszcze kiedyś będę mogła kochać siebie... 

czwartek, 11 lutego 2016

Za światłem napawającym nadzieją

Zaczęłam teraz oglądać Matkę Joannę od Aniołów, niesamowity film. Zrobiłam tylko teraz przerwę, żeby coś tu napisać, tak poczułam, że teraz właśnie to zrobię. Wczoraj zaś obejrzałam Moulin Rouge! z Ewanem po raz kolejny przechodzącym moje i tak wygórowane oczekiwania, i wzruszył mnie ten film tak bardzo, jak niewiele arcydzieł poprzednio. Ostatnio podobnie się czułam, oglądając PJ Twenty, lecz on był bardziej jak sztylet wepchnięty prosto w serce i nagły wicher rozpaczliwej tęsnoty pustoszący moją duszę.
Dzisiaj zjadłam spaghetti z sosem z mięsem i gęsto sypniętym startym serem, który zresztą beznadziejnie uwielbiam, ale ograniczyłam się do nieruszania już niczego po tej porcji, dopiero na Jednego z dziesięciu (o ile będzie szczęśliwa okazja obejrzeć) zaparzę sobie herbatkę, z melisy może, swoją drogą ten nieszczęsny czajnik to już naprawdę zdziadziała staroć i przydałoby się zainwestować w jakiś nowy, estetyczny i bez chrzęszczącego kamienia wżartego w jego wnętrze.
Na cóż jednak zdadzą się takie długodystansowe przymusy i wyrzeczenia, skoro jak amen w pacieżu znów dojdzie, prędzej czy później, to przelania się tej czary wytrzymałości i znów z wielkim obrzydzeniem do siebie stoczę się na początek tej syzyfowej drogi, a cale moje jestestwo z żołądkiem na czele będzie kwiliło "dość".
Jako motywację wmawiam sobie na razie, że dobrze byłoby wcisnąć się w tę śliczną, bananowo-czerwonawą sukienkę o prostym kroju, która szczęściem wpadła mi kiedyś w ręce i od tego czasu spoczywa sobie zwinięta w kosteczkę w dolnej szufladzie. Owszem, z biedą i mieszczę się w nią, ale dalekie to jest od jakiejkolwiek atrakcyjności, a wręcz zakrawa o śmieszność. Zdecydowanie jestem w niej za szeroka w pasie, brzuch odstaje mi tragicznie, bo niestety materiał jest dość przyległy, no i widać zbyt dużo bardzo niekorzystnie wyeksponowanych nóg, ud zwłaszcza. Góra może jakoś ujdzie, ale w ramionach też mi się nie podoba, dekolt też jest cudaczny i bezkształtny, i w ogóle szkoda gadać...
Tylko co mi po takiej niby motywacji, jak i tak nic mi z niej? I tak bym w tej sukience nie chodziła, bo po co, i niby gdzie, i dla kogo? Chyba, że dla mnie samej, lecz oto błędny krąg znów się zamyka i wszelkie plany spalają się na panewce. No, nie wiem, mam poczucie, że i tak nic z tego nie wyjdzie, czymże jest ten płytki, materialny wygląd, jedynie mydliną dla oczu ludzi pustych i małostkowych, a nade wszystko, dla podłych, krótkowzrocznych materialistów, czego pierwiastek tkwi niestety i we mnie, i jak się, o zgrozo, opędzić od niego?!
Zrobiłam dziś kolejny szkic i wycieniowałam go w pełni. Może jeszcze pokoloruję, ale nie mam jakoś pomysłu na barwy, więc zobaczy się jeszcze.
Po obejrzeniu Moulin Rouge! pomyślałam sobie w końcu, zdjęta już głęboką beznadzieją, że skoro mnie w życiu nic takiego nie spotka, to jednak mogę żyć tylko dla sztuki, nawet jeśli tylko wewnętrznie, bo środowisko i tak nie będzie nic z tego miało.
Choć, proszę, on śnił mi się już kilka razy, momentami - naprawdę pięknie, choć jak to w snach bywa, nie do końca zrozumiale. W ogóle zresztą nawet nie jestem o niego zazdrosna, ani trochę, myślę tylko, jak musiał być szczęśliwy z tą swoją pierwszą żoną, która wcześniej była jego dziewczyną, lecz nie okazała się w końcu tą jedyną, ale i tak później takową znalazł i teraz to z nią jest szczęśliwy i nawet mają dwie córki. Zamiast zadrości po prostu czuję, jak to dobrze, że im się tak dobrze ułożyło, a te jego kobiety pewnie nawet bym polubiła, w każdym razie w głębi ducha nie żywię wobec nich żadnych podłych uczuć. To naprawdę dziwne, bo do tej pory zawsze jak nie byłam o coś takiego zazdrosna, to mnie to denerwowało albo nie mogłam znieśc takiej niesprawiedliwości i w ogóle poczucia krzywdy, i skręcającej tęsknoty, i ze wszech miar było to po prostu niezdrowe. Nawet w przypadku Roberta, o którym już nie wiem co swego czasu myślałam, nie było mowy o niczym więcej, jak bardzo silnym i przejmującym zauroczeniu, ale nie czymś dojrzałym.
Choć może i teraz tak jest, a mnie samej trudno powiedzieć, skoro sama nie jestem pewna, nie mam przed sobą i tak żadnego szczęśliwego wyjścia, a przynajmniej wydaje mi się nieprawdopodobne, lecz, na ile mogę, to wdzięczna jestem bardzo, że daje mi to tak prawdziwe poczucie prawdziwej miłości osiągalnej niemalże na samo wyciągnięcie dłoni...

Nawet nie potrafiłam za bardzo wypisywać takich rzeczy, lecz w trakcie tego filmu jakoś jednak mnie natchnęło. Choć pewnie słowa te są zbyt naiwne, jak tak na nie patrzę, ale przynajmniej jest to coś dobrego, a nie te złorzeczące bluzgi, które tak często się we mnie kotłują.

W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, 
Boże, miej w opiece ojca mojego, 
I moją matkę, 
I siostrę trzpiotkę, 
I wszystkich innych uchowaj od złego.

wtorek, 9 lutego 2016

Ostra pochyła w dół

Cóż, jednak nie. Czy to dziwne? Nie, najwyżej przerażające do granic możliwości, boleśnie beznadziejne i ściskające w najwyższej trwodze za serce. Ocean czarnej rozpaczy, smoliste jak piekło niebo i maleńka jak ziarenko piasku rozhisteryzowana, zapłakana, przymierająca i usychająca istotka dryfująca w lodowatej, morderczej, brudnej wodzie. Ledwo już unosząca się na jej tafli, skostniała z przenikliwego chłodu i niemocy i zapadająca się we wżerającą otchłań wiekuistego bezsensu coraz głębiej, i głębiej, i jeszcze głębiej... aż w końcu nie będzie już żadnej granicy i wszystko znów będzie tak obojętne, idiotycznie obojętne.
Wieje okropny wiatr na dworze... Naprawdę nie znoszę takich atrakcji dźwiękowych. Jakby już całe to środowisko, w którym musiałam utknąć, droczyło się, że w końcu rozpętuje jakąś ostateczną, strasziwą apokalipsę. Oczywiście musi być jeszcze ciemno, deszczowo i w ogóle, ja muszę siedzieć sama z piekącymi oczyma, lodowatymi dłońmi i ćmiącym bólem głowy, choć i tak najgorzej to było te parę dni temu, w sobotę, cały dzień. Układałam już nawet w głowie wpis pożegnalny, o ile miałabym jeszcze siłę otworzyć komputer i coś tu wypocić.
Ech, jutro porysuję może znowu, o ile słońce nie będzie tak razić. I jeśli chociaż będzie się palić, to nie będzie tak czuć tego zimna spod okna...
Boże, Boże, Boże, nie wytrzymam, nie wytrzymam dłużej z tym całym okropieństwem, ze swoim życiem, z tym wszystkim, co się dzieje, naprawdę nie dam rady, mam dość tego skrajnego okropieństwa, może i już naprawdę przesadzam, ale nie mogę, bluźnię może, przepraszam, ale Boże, Boże, błagam, niech się stanie w końcu jakiś cud albo w końcu będzie absolutnie ze wszystkim lepiej i dokładnie tak, jak ma być... Nie wytrzymam po prostu, mogąc tylko patrzeć albo słuchać go, najbliższego ucieleśnienia moich marzeń, nie mając nigdy szansy na nic! Ani nadziei na nic, nigdy, nigdy, najpewniej już!!! Nigdy i nigdy, nigdy. Jamais et jamais, et jamais, aides-moi, sil te plait.

Boże, jak słodko

A nawet nie znam jeszcze jego imienia...

piątek, 5 lutego 2016

Znów nic, i dalej nic

Zbyt długo bez sensu czekała 
Nikogo i tak nie zastała 
W zapomnieniu 
W okamgnieniu
Bezcenny czas zmarnowała

Puder róż

Naiwna i smutna dziewczyna 
Wbrew sobie znów wierzyć zaczyna 
W miłości spełnienie 
I odwzajemnienie 
To jedno przy życiu ją trzyma


czwartek, 4 lutego 2016

Mistrzyni malarzy

Ze swej pokerowej twarzy 
Słynie mistrzyni malarzy 
Choć gorliwie 
Uporczywie 
Stoi na sztuki straży 



Tłusty Czwartek

Jacież pierniczesz. Co za ferment i głupota. Po co ja wchodziłam na ten denny czat? Żeby całkiem stracić wiarę w ludzkość?
No więc pokrótce opowiem moje szalone przygody.
Z nudów w stopniu dość uwierającym zajrzałam na głupi czat, na który kiedyś tam może wchodziłam, albo jakiś inny, zresztą to był chyba ten kurnik z grami; a teraz skonfrontowałam się z takim badziewiem, że klękajcie narody.
Najpierw trafiło mi się dosyć śmiesznie, nie powiem, przynajmniej ktoś miał poczucie humoru, a ja weszłam do pokoju, w którym można pisać głupoty, ale nie jakieś ordynarne bzdury, tylko po prostu tak o mydle i o powidle. Później zdarzyło mi się nawet porozmawiać z jakimś gostkiem, który jak się okazało jest ode mnie jakieś jedenaście lat starszy, i mówił że mieszka na stałe w Wielkiej Brytanii i smęcił, żeby coś do niego napisać, nawet prosił o numer telefenu. Nie dałam, to i tak mi powiedział swój, ale jeszcze czego! Esemesować tam na wyspy, dobre sobie. Sprawdziłam cennik i jest za drogo. A co dopiero dzwonić! Chociaż nawet się nad tym zastanawiałam, bo nawiązałam z owym typem bardzo cienką nić zrozumienia, ale żałośnie cienką, więc jednak odpuściłam.
Natomiast z nikim innym nie udało mi się nawiązać nawet najcieńszego włosa porozumienia. Absolutnie nic! W jednym pokoju tylko sobie słodziły jakieś paniusie, a jak się odezwałam to się nadęły i zaczęły mnie wyganiać, więc zrobiło mi się niedobrze i zamknęłam ten pokój w cholerę.
W innym tylko wyklinali na siebie i sypały się tak prostackie inwektywy, że to w ogóle nie do pomyślenia. Rozumiem grubsze słownictwo do celowego podkolorowania wypowiedzi, bo choć to oficjalnie kontrowersyjne, to w pewnych przypadkach w ogóle mi nie przeszkadza. Ale takie mętne dyskusje rodem z marginesu społecznego po prostu doprowadziły mnie do chronicznych mdłości i dreszczu cierpkiego wstrętu. Żeby wywlekać jakieś obrzydliwości o swoim życiu, i to tak kilka tych samych osób na raz, jeden przez drugiego, a reszta zalogowanych po prostu to czyta, albo i nie, ale sami nic nie piszą.
A jeszcze zaczepił mnie taki inny, jakiś student z Gdańska, najpierw się jeszcze silił na jakieś ą,ę, ale rozmowa szybko stoczyła się na jego prymitywne instynkty, czym nawet mnie nie zaskoczył, bo gdybym miała prowadzić jakąś statystykę, to daleko z 90% myśli tylko o tym samym. A 100% prędzej czy później chce, żeby im wysyłać zdjęcia. Niektórzy odpuszczali, jak im odmówiłam, ale reszta od razu wybrzydzała i nie chciało im się dalej pisać. Jasne, tylko "jak masz na imię, daj zdjęcie, a może chciałabyś coś tam" - albo spotkać się, albo dać adres i listy pisać, albo i całkiem zuchwałe i żenujące awanse prosto z mostu. Tak więc ten drugi gość wydawał się też miły, ale od razu odpadł, jak zaczął męczyć z tym zdjęciem. Z tamtym chociaż dłużej popisałam, a z tym wybrzydzanie skończyło się po paru minutach i bardzo dobrze.
Z tej irytacji, niesmaku i rozczarowania odpaliłam sobie w końcu Dino Run na grach, chociaż do tego trzeba włączyć zapisywanie historii, a ja normalnie siedzę na incognito, bo jestem chora od tego zaśmiecania podpowiedziami w wyszukiwarce, bałaganem w historii i kartach i w ogóle. Ale dla samego Dino zrobiłam wyjątek. Ta grafika jest po prostu rozkoszna, jak w Pokemonach, no, i one chociaż mają bardziej rozbudowaną fabułę, ale obie te gry są kochane!
A następnym razem faktycznie wejdę sobie na kurnik, zamiast wdeptywać po pachy w takie obrzydliwe bagno prostactwa i ignorancji.
Najlepiej na kalambury! Jeszcze kiedyś grało się z Agą albo Amonem (kolejne podstawione imię, po
"Lawitce" i "Krilinie"; to mój niby-kuzyn, syn znajomych rodziców. A jak już jest w temacie, to podstawie od razu inne, czyli "Elisię", moją dobrą koleżankę z dzieciństwa, jeszcze pewnie coś o niej będzie).

wtorek, 2 lutego 2016

Pączki, tępe kredki, limeryki

Obejrzałam wieczorem Piknik pod Wiszącą Skałą. Dopiero niedawno zorientowałam się, że tamten teledysk pochodzi właśnie z tego filmu, bo wcześniej nie miałam pojęcia, że on istnieje. Ten film. Chociaż oglądałam przecież te kadry z When the Sun Hits tyle razy, i po obejrzeniu całego filmu jeszcze głębiej chyba zrozumiałam tę piosenkę, a przynajmniej o wiele wyraźniej ją odczułam, bo idealnie wpasowała się w ten wyjątkowy klimat.
Ogólnie to nie przepadam za niepokojącymi filmami, nie znoszę ich dobrze, szczególnie oglądając samemu po nocach, ale ten się ogląda z niewytłumaczalną rozkoszą. Mimo, że już zaczęłam się od niego bać, choć niby nic takiego się nie działo, w każdym razie nic oczywistego, ale w tym właśnie upatrywałabym magii tego filmu.
Niezwykłe... Straszne to wszystko, ale i przepiękne i upajające w oglądaniu, i jak będę miała okazję, to wydaje mi się, że prędzej czy później jeszcze do niego wrócę, na pewno.
Wcześniej dałam radę jakoś, kompletnie nie wiem jak, narysować całkiem udany, inspirowany obraz na większej kartce i wykończyć go kolorami. Zachwyciłam się najpierw, że mi wyszedł, ale jak dzisiaj już próbowałam narysować coś innego, to szkoda gadać. Niby jest poprawne, ale czegoś mi bardzo w nim brakuje i w sumie już nie miałam takiej weny, jak wczoraj, i dopiero mam wycieniowane, ale troche już nie warto to kolorować, bo nie jest podobne do niczego, czyli w ogóle nie wyszło mi z moim zamiarem. Albo skończę to jednak, ale będzie na pewno rozczarowujące. Chyba, że potem zrobię jeszcze jeden, inny, może po prostu wybiorę coś, z czego inspiracja będzie o wiele wyraźniejsza, bo w sumie to większości rzeczy nie potrafię dobrze zinterpretować w swoim dziele, tylko czasem mi wyjdzie, ale może i tak tylko według mojego gustu.
Więźnia Azkabanu przeszłam już kilka razy i znudził mi się trochę, bo ile można. Aga grała w to trochę, jak byłyśmy na wyjeździe, ale teraz też jej się nie chce. Nawet bym pograła w coś, zamiast chłonąć tylko do wewnątrz jakieś filmy albo muzykę cały czas. Dlatego już wzięłam się za rysowanie, z tego nieróbstwa, ale najgorzej, jak bardzo zaczyna mi się kręcić w głowie i znowu dziać coś potwornie ciężkiego, to muszę sobie od razu dawać spokój.
Uhm, to skoro tamta już była...


Jak bardzo ta piosenka kojarzy mi się z nieskrępowanym, rozmarzonym latem!
Oby tylko nie było za gorące, to mogłoby trwać wiecznie, bo jest naprawdę najpiękniejsze... I jego właśnie bardzo mi brakuje. Nie tylko zresztą...

A, przecież miał być w końcu limeryk! Najpierw piszę głupi tytuł, a potem zapominam.
Ten pisałam we Wrocławiu, jak czekałam sama w aucie na zapchanym parkingu, przed jakąś Ikeą bodajże:

Pewna turystka z Wrocławia 
Ciągle się czegoś obawia 
Siebie się wstydzi 
Życia się brzydzi 
Przynajmniej sama tak mawia