Cóż, jednak nie. Czy to dziwne? Nie, najwyżej przerażające do granic możliwości, boleśnie beznadziejne i ściskające w najwyższej trwodze za serce. Ocean czarnej rozpaczy, smoliste jak piekło niebo i maleńka jak ziarenko piasku rozhisteryzowana, zapłakana, przymierająca i usychająca istotka dryfująca w lodowatej, morderczej, brudnej wodzie. Ledwo już unosząca się na jej tafli, skostniała z przenikliwego chłodu i niemocy i zapadająca się we wżerającą otchłań wiekuistego bezsensu coraz głębiej, i głębiej, i jeszcze głębiej... aż w końcu nie będzie już żadnej granicy i wszystko znów będzie tak obojętne, idiotycznie obojętne.
Wieje okropny wiatr na dworze... Naprawdę nie znoszę takich atrakcji dźwiękowych. Jakby już całe to środowisko, w którym musiałam utknąć, droczyło się, że w końcu rozpętuje jakąś ostateczną, strasziwą apokalipsę. Oczywiście musi być jeszcze ciemno, deszczowo i w ogóle, ja muszę siedzieć sama z piekącymi oczyma, lodowatymi dłońmi i ćmiącym bólem głowy, choć i tak najgorzej to było te parę dni temu, w sobotę, cały dzień. Układałam już nawet w głowie wpis pożegnalny, o ile miałabym jeszcze siłę otworzyć komputer i coś tu wypocić.
Ech, jutro porysuję może znowu, o ile słońce nie będzie tak razić. I jeśli chociaż będzie się palić, to nie będzie tak czuć tego zimna spod okna...
Boże, Boże, Boże, nie wytrzymam, nie wytrzymam dłużej z tym całym okropieństwem, ze swoim życiem, z tym wszystkim, co się dzieje, naprawdę nie dam rady, mam dość tego skrajnego okropieństwa, może i już naprawdę przesadzam, ale nie mogę, bluźnię może, przepraszam, ale Boże, Boże, błagam, niech się stanie w końcu jakiś cud albo w końcu będzie absolutnie ze wszystkim lepiej i dokładnie tak, jak ma być... Nie wytrzymam po prostu, mogąc tylko patrzeć albo słuchać go, najbliższego ucieleśnienia moich marzeń, nie mając nigdy szansy na nic! Ani nadziei na nic, nigdy, nigdy, najpewniej już!!! Nigdy i nigdy, nigdy. Jamais et jamais, et jamais, aides-moi, sil te plait.