wtorek, 16 lutego 2016

Ratunku

To chyba jeszcze coś tylko, i już idę spać.
Uchyliłam dzisiaj okno na chwilę, a już wleciała jakaś biedronka i nawet usiadła mi ni stąd ni z owąd na klawiaturze! Ułamek sekundy napruty prawdziwą zgrozą.
A poza tym, dziś już bym chyba nie dała rady tak wyjść gdziekolwiek, trudno nawet przy takim ćmieniu i kondycji spuszczonej dętki snuć się choćby po domu. Lecz przynajmniej, dzięki temu, nie jadłam prawie nic. Choć przez to jutro może być jeszcze słabiej, ale, zresztą, bo to pierwszy raz już tak nie miałam.
Najgorzej, że każda wena, nawet ta zgoła nieuzasadniona w końcu już całkiem ulatuje, jak liczyłoby się najchętniej nie wiadomo na co, a jeszcze napawający słodką nadzieją sygnał jednak się urywa, nie wiadomo, czy można dalej w niego wierzyć, a jeszcze zewsząd tylko co i rusz chłonie się mimo daremnego oporu obezwładniający syf, i multum obrzydliwości, możące zniechęcenie (bo zmogło, chyba, prawda, a morzy się głodem, bo mór? a nie mur, w ogóle, to jest chyba ściana po francusku, a ja myślałam jeszcze kiedyś, że mur zwykły!), i jak już wziąć się opędzić od tego wszystkiego...
Czuję znów nieodparcie, niestety, że po prostu dzieje się coś dziwnego, co rozgałęzia się na przesłaniającej horyzont przestrzeni niby jakieś chmurzyste, czarne monstrum, jak jakiś dementor,
o, to by chyba musiałoby być dokładnie to...!