Byłam w kinie na "Zjawie", nawet dałam radę całkiem normalnie pochodzić po galerii, choć niestety z matką, ale to zawsze coś. Sama bym jeszcze pewnie nie potrafiła, choć już naprawdę się staram. W dużej mierze pewnie zawdzięczam to swoim wyidealizowanym wyobrażeniom, które zrodziły się we mnie z powodów powyższych... Tak, że aż chciałabym, żebym naprawdę już mogła wynormalnieć i radzić sobie absolutnie ze wszystkim, zacząć znowu te katorżnicze studia i nawet spruć sobie te żyły w jakiejś w końcu pożytycznej robocie. A póki co, chociaż normalnie wyjść gdzieś sama, pojechać sama, wejść do takiego sklepu i zrobiś sobie zakupy, bez żadnych duszących barier chodzić gdzie tylko chcę po mieście, czy gdziekolwiek, i z najwyższym nieskrępowaniem móc wyrażać siebie i dogadywać się z każdym bez wyjątku.
Zwłaszcza z ograniczonymi, teatralnie histeryzującymi i raniąco kąśliwymi złośnicami, które potrafią mimo wszelkich starań doszczętnie obrzydzić życie.
Chociaż naprawdę już, ostatnio, się staram! Żeby nikt już nie mógł powiedzieć, że gadać to łatwo, ale tylko bym się użalała nad sobą i hipochondrzyła, zamiast wziąć się w garść i choćby i z zaciśniętymi zębami brnąć dalej w szlamie tego potwornego życia, przez które tylko znikomo błyskają jakieś cudne, tęczowe iskierki, przytłaczane szybko przez postępujący galop ryczącej zagłady.
Trudno już wytrzepać nawet najbardziej nierealne marzenia, gdy się człowiek podłączy do nich całym sercem, duszą, całą świadomością i motywacją do dalszego życia...
Chociaż, jak Leo powiedział dzisiaj na ekranie, że póki oddychasz, wciąż walczysz, to mało się nie popłakałam, łzy aż same napłynęły mi do oczu, choć oczywiście musiałam zatrzymać je dla siebie, zwłaszcza siedząc koło jednej z najbardziej prozaicznych, demotywujących istot, które muszą gościć w mojej świadomości i powszedniej egzystencji.
Nie chcę też znowu brzmieć niewdzięcznie, choć myślałam już dzisiaj, że nerwy i skrajne wyczerpanie w związku z nimi po prostu zwęglą mnie jak ognie jakiegoś piekielnego Hadesu, nawet żałuję wszystkiego, co w sumie chwilowo i tak wypowiadałam szczerze, ale po prostu miara mojej wytrzymałości i samokontroli ma jakąś najwyższą granicę, której i tak z uporem staram się nie przekraczać, ale co, jak ktoś z tak okropnym talentem po prostu zawsze, zawsze potrafi sprowokować? A ja po prostu nie moge już wytrzymać, po prostu, do jasssnej kanalii no nie będę już bluźnić i złorzeczyć, choć w porywach to i czuję, że nawymyślałabym i nowych przekleństw, żeby jakoś wyrzucić z siebie precz to całe okropieństwo i te wszystkie potworności.
Nawet myślę czasami, że chyba doświadczyłam już wszystkich możliwych emocji, zarówno tych najpiękniejszych, jak najbardziej chorych i wyniszczających, po prostu tak rozwiniętą gamę, że nie wiem, jak z tym można dalej żyć, z takim balastem, nie wiedząc już momentami, po co wciąż ciągnie się to wszystko?
Nie mam jeszcze takiego samozaparcia, jak w tamtym filmie, lecz jednak poczułam chociaż trochę tej prawdziwej, nawet jeśli odległej jeszcze, uskrzydlającej motywacji do walki... ze wszystkim i mimo wszystko, tak, jakby jednak ostatecznie było warto.
Nie wiem, czy jednak aż tak dużo ma wciąż do tego brakować?