Poszło i tak lepiej z tym ustnym, niż się obawiałam, zważywszy na tę nieodłączną sensacjonalność, która tylko przeszkadza we wszystkim. Było dobrze. W sumie, to wszyscy byli mili i super, nie wiem, czemu w pewnym momencie poczułam się tak żałośnie, że przecież nikt mnie tu nie lubi, i że już prawie jak w szkole. Ej, gówno prawda, niechbym się pukła w tę pustą makówkę, nadinterpretowując bezsensownie a do szkoły zasranej przecież to nie ma porównania, w ogole to temat zamknięty już i czarno-biały, nieistniejący i zeszły w niebyt jak całe to przeszłe bytowanie moje. M. Concombre powiedział mi hej, tonem tak przyjaznym i beztroskim, że zrobiło mi się bardzo miło. Wcześniej Porzeczkooki stanął koło mnie, jak czekaliśmy przed salą, i jak coś tam mówił, to nawet parę razy popatrzał na mnie. Co było, wciąż, jeszcze milsze. I w ogóle z Martyną później, i Inez Rue, też rozmawiało się bardzo fajnie i tak po prostu.
Tylko ta Whitendril, dziwne stworzenie, nie odezwała się do mnie, mimo, że zapytałam ją wprost o coś tam. Zakładając, jak Jane Bennet, że jednak każdy jest z natury dobry i każdego trzeba zrozumieć, nie biorę tego do siebie. Bo chociaż nie wiem, o co jej chodziło, to może nie chodziło o nic konkretnego. Oczywiście, zagryzałam się potem z przykrości bezpodstawnej, ale ee tam! I w sumie, nawet dalej. Już może i mniej... Ale jakie to głupie.